czwartek, 22 stycznia 2009

O kulturowym gwałcie i żałobie po kimś kogo nie znam


Ostatnio zostałam postawiona w dość dziwnej sytuacji, która zmusiła mnie do chwili zastanowienia. Jak zwykle różnice kulturowe pojawiły się z najmniej oczekiwanej strony. Nie to, że dadzą one o sobie zapomnieć, ale jednak nie oszukujmy się, to już piąty miesiąc jak jestem w Bośni i do pewnych rzeczy zdążyłam już przywyknąć. Na szczęście (chyba) pozorna rutyna została przerwana, a moje doświadczenia wzbogacone.

Otóż, kilka tygodni temu, jednej z koleżanek z pracy umarł ojciec. Z ową koleżanką nie mam bezpośredniego kontaktu, bo pracujemy przy różnych projektach, a towarzysko też nasze drogi się jeszcze ani razu nie skrzyżowały. Gdy usłyszałam tę smutną wieść, odruchową myślą było to, że pewnie pójdziemy na pogrzeb i tyle. Oczywiście w tej samej sekundzie sobie przypomniałam, że przecież w Islamie kobiety na dženazy (pogrzeby) nie chodzą. Nad tym faktem rozmyślałam już wielokrotnie. Nie jestem żadnym ekspertem w dziedzinie Islamu, ale wiem, że w czasach Koranu kobiety na pogrzeby nie chodziły, bo generalnie nie uczestniczyły też w innych wydarzeniach społecznych. Dzisiejszy zwyczaj to efekt tej „tradycji ” z resztą nie jedyny. Kobiety nie mają też obowiązku chodzenia do meczet i nie uczestniczą w piątkowych modlitwach połączonych z „kazaniem” wygłaszanym przez hodžę, która dla mężczyzn jest obowiązkowa. W praktyce wygląda to tak, że przekraczają jego próg najczęściej wtedy kiedy przychodzi czas modlitwy, a one akurat nie są w domu, albo innym miejscu, w którym mogłyby się pomodlić. W Sarajewie młode muzułmanki często odwiedzają też główny meczet na čaršiji (Gazi Husrev-begova džamija) z przyczyn towarzyskich; można je zobaczyć najczęsicej latem, na dziedzińcu meczetu, plotkujące i bardzo nieśmiało zerkające na stronę dla mężczyzn (cały obszar meczetu z przyległościami jest podzielony na części: męską i kobiecą), którą oczywiście okupują młodzi chłopcy.

Wracając do pogrzebów. Często mówi się też o tym, że zakaz uczestniczenia kobiet w pochówku wynika z tego faktu, że kobiety znane z emocjonalności wnosiłyby niepotrzebną histerię i lament. (Nie mnie to oceniać, ale jednak to jest niezaprzeczalny dowód na to jak Islam jest patriarchalny). Pozostaje pytanie co robią w tym czasie kobiety? Oczywiście siedzą w domu. Ale jak się okazało, nie siedzą bezczynnie. W tym czasie bowiem przyjmują gości. I nie chodzi tu o tradycyjną stypę, jaką w chrześcijańskiej kulturze, wyprawia się po pogrzebie. Około tydzień lub dłużej przez dom przewijają się tłumy ludzi, którzy przynoszą kawę i cukier (puder w kostkach) i zabawiają rozmową rodzinę pogrążoną w żałobie. Oczywiście pewnie nie wszędzie tak jest, ale w środowiskach tradycyjnych, zarówno miejskich jak i wiejskich, to standard. Co ciekawe, goście odwiedzający to nie są tylko bliscy zmarłego lub rodziny. To są po prostu wszyscy, absolutnie wszyscy, nawet najdalsi znajomi, a nawet znajomi znajomych.

W takich to okolicznościach stanęłam przez wizją odwiedzenia wspomnianej już koleżanki. Nie wiem jak wy byście się poczuli, ale ja czułam się co najmniej dziwnie. Przede wszystkim byłam zażenowana faktem, że idę do domu osoby, którą ledwo znam (kto mnie zna, ten wie, że nie znoszę konwenansów i rozmów o niczym i że tragicznie nie potrafię ich prowadzić), i na dodatek której przed paroma dniami umarła bardzo bliska osoba…. To doprawdy było dla mnie żenujące i stresujące, a w dodatku wciąż wydawało mi się ogromnym nietaktem. Sama będąc w żałobie unikałam ludzi, w szczególności tych, z którymi nie byłam blisko, chciałam swoją rozpacz przeżyć w spokoju, a nie wśród pustych słów i pocieszeń… Z resztą to chyba nie tylko moje odczucia, normą już staje się formułka stosowana w nekrologach, przynajmniej w polskich: „Rodzina prosi o nieskładanie kondolencji”.

Ale cóż. Moje koleżanki z pracy, poczuły się w wielkim obowiązku, żeby mnie, która w końcu mam zamiar się tu wydać za mąż, zapoznać z miejscowymi obyczajami. „Powoli musisz zacząć uczyć się jakie my mamy zwyczaje! W Polsce może jest inaczej, ale ty teraz mieszkasz w Bośni!”. Przyznacie, że argumenty były mocne… Nie działały na nie moje tłumaczenia o intymności śmierci i tragedii z nią związanej, która dominuje w kulturze, z której pochodzę. Po długich dyskusjach wyszło na to, że zachodni świat zostawia na pastwę losu (czyli w samotności) ludzi w żałobie i że to wyraz braku współczucia i solidarności. I tak to, co dla mnie było poszanowaniem intymności zostało przedstawione jako bezduszność.

Opierałam się dzielnie, ale w końcu dla świętego spokoju i przyznam to, także z ciekawości, uległam. Australijka o chorwackich korzeniach, która z nami pracuje, też oczywiście została włączona w plan wizyt. Na całe szczęście dla mnie, jej odczucia były identyczne z moimi. To mnie podtrzymało na duchu, bo zaczęłam tracić powoli grunt pod nogami i wydawało mi się, że może rzeczywiście coś ze mną nie tak i w ogóle jestem aspołeczna i bez serca. W końcu postanowiłyśmy, że pójdziemy. Zostałyśmy podłączone do jednej z grupek. W dniu wizyty, gdy byłyśmy już przygotowane do wyjścia z pracy okazało się, że koleżance, z którą miałyśmy iść coś wypadło i nie może pójść z wizytą. Dla nas to było jednoznaczne. We dwie, same, w dodatku bez przekonania i z zerowym doświadczeniem w tej sprawie, nie idziemy. No i się zaczęło….

Dwie z moich koleżanek, typowe młode i zaktywizowane (eufemizm) koleżanki – muzułmanki wzięły sobie do serca nasze niecne postępowanie i przetrzymały nas na zaimprowizowanym szkoleniu, na którym chciały nas nawet uczyć arabskich i tureckich formułek kondolencyjnych. Cóż… tego było chyba za wiele. Może jestem tutaj w zdecydowanej mniejszości, ale jeszcze potrafię powiedzieć: nie. I na tym się skończyło. Nie poszłyśmy same, idąc na kompromis, że pójdziemy następnego dnia z kimś „doświadczonym”. Jednak przed tym kulturowym gwałtem (do tego to niestety się sprowadziło) uchronił nas nie kto inny jak sam Putin – zakręcając kurek z gazem, uwięził nas w domach, z daleka od biura i od życzliwych koleżanek dbających o naszą „edukację” kulturową.

Ale nie o wydźwięk osobisty tu chodzi. Cała ta sytuacja sprowokowała listę pytań. O prywatny i publiczny aspekt śmierci, o tabu którym jest otoczona rozpacz po śmierci bliskiej osoby. O to czy jest proces żałoby, jak powinien przebiegać. No bo czy „zachodnie” poszanowanie prywatności nie sprowadza się do uciekania od tematu i rzeczywiście osamotnienia pogrążonych w żałobie? Z drugiej strony, jak czuje się matka, która nie może iść na pogrzeb swojego dziecka, żona na pogrzeb męża itd. Czy 12 godzinne gotowanie kawy dla przetaczających się przez dom ludzi jest formą terapii czy cichą akceptacją brzemienia obyczaju. Zderzają się w tym wypadku nie tylko dwie perspektywy religijne, ale też współczesna i tradycyjna, wiejska i miejska. Temat dobry do rozmyślań i obserwacji. Bez dna.