sobota, 28 listopada 2009

From Sarajevo with love...


Dzisiaj niecodzienny wpis, bo mało tekstu, a obrazków dużo. Współczesna sztuka Bośni i Hercegowiny nie jest w zbyt dobrej kondycji, ale to nie znaczy, że nic się zupełnie nie dzieje. Od czasu do czasu postaram się Wam zaprezentować poszczególne projekty, szczególnie te które dotyczą samego Sarajewa, a które moim zdaniem są godne uwagi. Zacznę od prac grupy TRIO SARAJEVO. Prezentowany projekt został stworzony co prawda przed 15 laty, ale nadal nie traci na aktualności.  
Grupę TRIO SARAJEVO, która powstała w 1985, a rozpadła się po wojnie tworzyli Bojan i Dada Hadžihalilović oraz Lela Mulabegović-Hatt. Grupa grafików nie stworzyła manifestu, działała komercyjnie, jej członkowie dziś tworzą jedną z najsilniejszych agencji reklamowych w Sarajewie, ale naprawdę godny uwagi jest cykl ich prac poświeconych oblężonemu Sarajewu. Popkultura w zestawieniu z wojną. Słowa są chyba zbędne. Zapraszam do oglądania i komentowania. 









 


 


 


 


























 






 


 


 


 


 


 


 


 


 

 


 


 







piątek, 13 listopada 2009

Pod jednym dachem


    Nie jest chyba tajemnicą, że przyszłość Bośni i Hercegowiny jako współczesnego europejskiego państwa, ale też wspólnoty a raczej wspólnot narodowych, językowych, religijnych, kulturowych, jawi się obserwatorom, politykom, szeroko i różnie pojmowanym elitom intelektualnym, i koniec końców samym obywatelom tego kraju, w ciemnych barwach. Pesymizm, choć w różny sposób wyrażany lub też przemilczany jest w pełni zasadny. Niestety. Pisać o problemach współczesnej Bośni i Hercegowiny można by bez końca, a aspektów wartych poruszenia jest bardzo wiele. O niektórych z nich już pisałam, o niektórych mam zamiar, a do innych pewnie nigdy nie dojdę. Niemniej jednak nie odkryję Ameryki (lub jakby powiedzieli Bośniacy – ciepłej wody, co skądinąd stanowi jedno s moich ulubionych powiedzonek…) jeśli powiem, że największym problemem dzisiejszej Bośni jest nacjonalizm. Kto nie chce tego widzieć i ”sprzedawać” wciąż jeszcze popularną, ale mocno lukrowaną wizję wielokulturowej Bośni trzech wielkich religii, niech przyjedzie tu na dłużej, poczyta gazety a przede wszystkim posłucha ludzi…

Podzielona w 1995 roku na mocy układu z Dayton Bośnia jest nadal gorącym garem, z którego mimo trzymania nad nim ciężkiej pokrywy przez tzw. wspólnotę międzynarodową, para nadal bucha. Ale zostawmy uogólnienia i przejdźmy do sedna sprawy. Kanałem przez który nacjonalizm wżera się w społeczne tkanki, oprócz twardej polityki, mediów i wspólnot religijnych, jest przede wszystkim edukacja. Młodzi obywatele, przyszli wyborcy, elity, politycy, decydenci itd., chociaż osobiście wojny nie pamiętają, to są jej konsekwencjami najbardziej skażeni. Od przedszkola do uniwersytetu są poddawani segregacji (w pełnym znaczeniu tego słowa), wpajana jest im tylko jedna wizja przeszłości, narodu i kultury. Młody obywatel, o ile nie pochodzi z wykształconej, otwartej, liberalnej rodziny, o ile nie stara się myśleć samodzielnie, szukać, czytać, poddawać w wątpliwość otaczającą go rzeczywistość, nie zbuntuje się przeciwko większościowemu myśleniu, właściwie nie ma szans na ucieczkę od dominującej, konserwatywnej, prawicowej, narodowej i  religijnej doktryny. Przykładów na to jest wiele, ja przytoczę tylko te najbardziej oczywiste.

W zeszłym roku z sarajewskich przedszkoli zniknął długoletni obyczaj rozdawania prezentów przez Dziadka Mroza, przy czym sama nazwa nie ma tutaj tak negatywnych skojarzeń jak w Polsce, jest to określenie tak neutralne jak powiedzmy poznański Gwiazdor. Obyczaj miał typowo świecki charakter, a okazją nie było oczywiście Boże Narodzenie, lecz neutralny Nowy Rok. Jednak postać kojarzona (czy słusznie?) z chrześcijaństwem nie jest dobrze widziana wśród części dzisiejszych nawróconych na arabski islam bośniackich muzułmanów, tak samo jak i Nowy Rok, który ci sami próbują negować, wprowadzając tym samym islamski kalendarz, w którym nowy rok przypada w rocznicę hidżry czyli ucieczki proroka Muhammada z Mekki do Medyny. Jedna z propagatorek takiego podchodzenia do tradycji, dyrektorka sieci publicznych przedszkoli Kantona Sarajevo, Arzija Mahmutović, zdeklarowana, nosząca hidżab muzułmanka, zdecydowała, ten sympatyczny, świecki, i z pewnością przynoszący dzieciom radość zwyczaj, wymazać z oficjalnego kalendarza. Oprócz tego wydała rozporządzenie o wprowadzeniu religii do przedszkoli. Nie muszę wspominać, że chodziło jedynie o islam. Te dwie decyzje oczywiście spotkały się z protestem wielu rodziców dzieci innej narodowość i wyznania, ateistów oraz różnych instytucji ,organizacji pozarządowych i zwykłych obywateli, którzy nie zgadzają się z islamizacją Bośni, która choć w większości muzułmańska czerpie również z zachodniej, chrześcijańskiej tradycji. Oczywiście protesty nic nie dały, a decyzja pani dyrektor spowodowała, że wielu Chorwatów i ateistów z publicznych przedszkoli swoje dzieci zabrało. Sfera publiczna, w Sarajewie, a nie jest ono wyjątkiem, stała się sferą jednonarodową. W ten sposób segreguje się dzieci od najmłodszych lat. Podziały według narodowości i wyznania jeszcze wyraźniejsze są w szkołach podstawowych. W miastach które są większościowe pod względem narodowości ”nie ma problemu” a to znaczy, że większość dyktuje warunki. W miastach podzielonych, a jest takich naprawdę sporo, funkcjonuje zjawisko tzw. dwóch szkół pod jednym dachem. Wygląda to bardzo prosto – budynek szkoły jest jeden, ale dzieci, nauczyciele, program nauczania są podzielone według przynależności do jednego z konstytucyjnych narodów Bośni i Hercegowiny (czyli Bośniaków, Chorwatów i Serbów). W praktyce do takiej szkoły na przykład w miejscowościach Vitez, Stolac, Gornji Vakuf/Uskoplje i wreszcie Mostar, przed południem przychodzą mali Chorwaci, a popołudniu mali Boszniacy (bośniaccy muzułmanie), lub odwrotnie. Istnieją też przypadki podzielonych budynków z oddzielnymi wejściami dla konkretnych grup narodowych! Oczywiście rówieśnicy z tych miejscowości uczą się na lekcjach zupełnie innych, często przeciwstawnych faktów z historii, języka, literatury a nawet geografii… Podzielonych szkół średnich jest nieco mniej, ale także istnieją.

Miałam okazję pracować w jednej z nich w Mostarze, podczas realizacji swojego projektu. Chodzi o Stare Gimnazjum, które jest szkołą z tradycjami, prestiżową, najlepszą w Mostarze. Mieści się ono w centrum, w zabytkowym budynku wybudowanym za czasów Austro-Węgier w stylu neomauretańskim. W czasie wojny budynek, który znajdował się na linii frontu został zniszczony. Wkrótce po wojnie przejęty przez Chorwatów stał się szkołą, co oczywiste, tylko dla nich. Do sprawy jak zwykle włączyła się wspólnota międzynarodowa i, bodajże ambasada Hiszpanii, zadeklarowała, że wspomoże remont obiektu pod warunkiem, że przyszli uczniowie będą przedstawicielami obu narodów, które zamieszkują podzielony Mostar, czyli Chorwatów i Boszniaków. Tyle też wiedziałam w momencie gdy zdecydowałam, że to właśnie stare gimnazjum będzie jedną ze szkół, w których przeprowadzę swoje warsztaty. Zadzwoniłam do sekretariatu, przedstawiłam się i w skrócie zaprezentowałam ideę projektu oraz zaproponowałam spotkanie z dyrektorem szkoły w celu omówienia szczegółów ewentualnej współpracy. Sekretarka poinformowała mnie, że chociaż formalnie szkoła ma jednego dyrektora, to w takiej sytuacji powinnam umówić się na dwa spotkania, jedno z dyrektorką, a drugie z jej zastępcą, który jak się wyraziła, jest szefem drugiej zmiany. Byłam lekko zdziwiona, ale od razu domyśliłam się o co chodzi, pomogły mi w tym oczywiście imiona dyrektorów (jedno chorwackie, drugie muzułmańskie). Gdy już udało się ustalić terminy, okazało się, że dziwnym trafem przypadały na dwa różne dni. Po kilku dniach pojechałam wraz ze swoimi współpracownikami do Mostaru. Pierwsze spotkanie przypadało z dyrektorką – Chorwatką. Okazała się bardzo miłą i elegancką panią, od razu zaczęła opowiadać z dumą o kończącym się remoncie zabytkowego budynku szkoły. Gdy przeszliśmy do sedna spotkania, pani dyrektor od razu zaprotestowała słysząc, że ze swoim zastępcą mamy zamiar się spotkać następnego dnia. Była bardzo oburzona słysząc, że tak nas umówiła sekretarka, po czym wyciągnęła najnowszy model telefonu komórkowego i wystukała ręcznie numer. Po chwili ciepło rozmawiała i zapraszała go do swojego gabinetu. Po paru minutach, trochę niezręcznym dla obu stron, wszedł bardzo elegancki pan, który przedstawił się jako zastępca dyrektora szkoły – szef drugiej zmiany… Po moim pytaniu, co oznacza druga zmiana, elegancki pan, zmienił ton na bardziej oficjalny i rozpoczął konwersację z panią dyrektor, która aż raziła teatralnością i sztucznym ciepłem. Potem pani dyrektor wyjaśniła, że ktoś nas wprowadził w błąd, że jej szkoła (zastępca w tym momencie znacząco chrząknął) nie jest przykładem dwóch szkół pod jednym dachem, że wszystko wspaniale funkcjonuje. Na moje pytanie jakie przedmioty uczniowie mają razem – odpowiedziała z dumą, że … informatykę! I tylko to… Cóż, zostałam bez argumentów. Oczywiście na moją propozycję warsztatów o konfrontacji z przeszłością dla jednej klasy nie przystali. Z powodów organizacyjnych i przeładowania programu, ma się rozumieć… Najgorsze w tej sytuacji nie był właściwie wynik rozmowy, który przewidywaliśmy, ale próba przykrycia sytuacji i przedstawienia jej zupełnie inną niż jest. To najlepszy przykład jak niebezpieczny jest dzisiejszy nacjonalizm w Bośni, niebezpieczny bo ukryty za pięknymi, ale pustymi słowami za którymi nigdy nie idą czyny.


Mostarskie Stare Gimnazjum po remoncie

środa, 4 listopada 2009

Tranzycja


Moja generacja okres tranzycji przeżyła w dużej mierze w stanie błogiej nieświadomości, ale niezaprzeczalny jest fakt, że ja i moi rówieśnicy jesteśmy dziećmi tranzycji. Na własnej skórze doświadczyłam jej w pierwszych latach szkoły, kiedy to szarobure wszystko: ubrania, zabawki, zeszyty, kosmetyki, zaczęły zastępować ich wielobarwne odpowiedniki. Tak jak w przedszkolu wszyscy mniej więcej mieliśmy te same rzeczy, tak w szkole, a był to początek lat dziewięćdziesiątych, zaczęły pojawiać się wyraźne różnice. Niektórzy wyglądali tak jak przedtem, ale wielu z nas miało już zachodnie tekturowe tornistry z myszką miki, pachnące zeszyty i flamastry w więcej niż pięciu kolorach. Wybór dóbr materialnych i różnice w standardzie życia stały się dużo bardziej widoczne. Okres burzliwych przemian ustrojowych przeczekałam zatem w placówkach edukacyjnych i nie dane mi było doświadczyć tzw. dzikiego kapitalizmu, szalonego rozkwitu prywatnych działalności gospodarczych, wejścia na polski rynek zachodnich korporacji, które wyłapywały młode talenty bez wykształcenia i doświadczenia, szlifowały według własnego modelu wpychając je przy tym w młyn kilkunasto-godzinnej pracy, aby po kilku latach wypluć znerwicowanych nowobogackich wprost na kozetki pierwszych prywatnych psychologów, którzy z resztą również wypłynęli na tej samej fali przemian, co ich pacjenci. Z drugiej strony nie byłam świadkiem tego, jak kiedyś zwykli obywatele, wypadali z obiegu, zepchnięci na margines, niezdolni do walki z konkurencją, stawali się wiecznymi bezrobotnymi, ofiarami systemu. Ogólny chaos polityczny, gospodarczy, społeczny, który dla jednych był szansą, a innych pociągnął na dno dotyczył mnie niejako pośrednio. Podsumowując, przedszkole rozpoczęłam w PRL-u, a studia skończyłam w Unii Europejskiej, ale ten proces przeszedł dla mnie dość gładko. Sporo się zmieniło i chcąc nie chcąc, trzeba przyznać, że chyba na lepsze. Ale zamiast korzystać z dobrodziejstw sytuacji, malejącego bezrobocia i możliwości zrobienia kariery na zachodzie, ja wybrałam się w zupełnie innym kierunku…

Teraz proces tranzycji, niestety nie tylko teoretycznie, przerabiam osobiście. Zniszczona wojną Bośnia, podzielona, skłócona, skorumpowana przechodzi przemianę i to na wielu poziomach. Bośniacko-hercegowińska tranzycja to przejście z jednej strony ze stanu wojny do stanu pokoju oraz z dość łagodnego mimo wszystko, ale jednak, socjalizmu do kapitalizmu i demokracji parlamentarnej, która tak naprawdę ma wymiar międzynarodowego protektoratu, z demokracją mający jednak mało wspólnego. Tak więc, sytuacja jest co najmniej podwójnie ciężka, a jej skutki najdotkliwsze są w sferze ekonomicznej i społecznej.

Ekonomia, wiadomo: ogromne bezrobocie, często głód a przynajmniej ogólne nie dożywienie dużej części mieszkańców (bardzo mało ludzi z wyraźną, chorobliwą nadwagą na ulicach!), bardzo zły system zdrowia i chociaż dostępny dla większości (pozostałość socjalizmu), to oferujący słabo wykształcony personel, starą aparaturę i anachroniczne metody terapii, o edukacji nie wspomnę, bo nie tylko jej ogólny poziom pozostawia wiele do życzenia, ale przede wszystkim stopień zinstytucjonalizowanego nacjonalizmu jest zastraszający… To oczywiście odbija się jak w zwierciadle w społeczeństwie. Zauważyłam to dopiero w pracy, która przyznajmy, była jak na tutejsze warunki bardzo dobra. Ale i tak w mojej organizacji wiele osób pracowało za darmo, bo jak inaczej nazwać wielomiesięczny wolontariat absolwentów, którzy wykonują regularne zadania pracowników. Oprócz tego atmosfera ciągłego napięcia i strachu przed zwolnieniem była wykorzystywana do granic możliwości. Ale to jeszcze nie jest najgorsze, najgorsze były dla mnie postawy większości moich kolegów, wykształconych ludzi, którzy są absolutnie nieaktywni, bezwolni i tak łatwo poddają się wszelkim przejawom terroru ze strony przełożonych… Prawie każde moje posunięcie, które wykraczało poza jakiekolwiek normy, nawet najbanalniejsze, było spostrzegane jako rewolucyjne. Podziwiali je, chwalili, dziwili się, ale… w swoim działaniu nie zmieniali nic. Nawet jak została zwolniona kobieta w ósmym miesiącu ciąży pomysł listu protestacyjnego, który mieliby podpisać wszyscy współpracownicy, spotkał się początkowo z pochwałą, ale do podpisania nigdy nie doszło...(bo i tak nic to nie da, bo wszystkich zwolnią, bo nie znamy całej prawdy, bo i tak ktoś się wyłamie…) A czego to skutek? Nie będę tu rozwijać esencjalistycznych teorii, że Bośniacy, bałkańczycy, południowcy tacy już są. Nie. Ich takich stworzyła sytuacja w jakiej żyją. Czy to ich usprawiedliwia, nie wiem, ale na pewno jasne są dla mnie powody takiego postępowania. No a ja muszę się sama odnajdować w tym wszystkim i na przykładzie poprzedniej pracy widać, że idzie mi dość ciężko. Bo czy po roku wolontariatu, który był regularną etatową pracą zaproponowanie mi, wbrew obietnicom wcześniejszego zatrudnienia, znów paromiesięcznego wolontariatu jest fair? Nie jest, ale tylko dlatego, że wiem, że to klasyczny przykład tranzycyjnej pułapki – zatrzymaj pracę, bez względu na to czy ci płacą czy nie, bo drugiej nie znajdziesz. Wiem, że pieniądze były, ale wykorzystywanie „pracowników” jest tu normalne. Można sobie tylko wyobrazić co dzieje się w firmach prywatnych… Nic dziwnego, że praca w państwowej instytucji na ciepłym, nudnym, ale za to dożywotnim etacie, jest marzeniem wielu, co najgorsze, często bardzo mądrych i wykształconych ludzi. Nigdy nie zapomnę sytuacji, jak jeden z kolegów, wieczny wolontariusz, absolwent prawa dostał pracę na… poczcie. Większość zazdrościła mu tego osiągnięcia niczym pracy w Białym Domu.

Ja oczywiście z takim myśleniem się nie godzę i postanowiłam nie skorzystać z kuszącej propozycji swojego szefa. Nie muszę chyba mówić, jak zostało to odebrane przez moich kolegów (czyn odważny niczym zdobycie Mont Everestu). Teraz mam za to zaszczyt zmagać się z tranzycyjnym bezrobociem, czyli fikcyjnymi ofertami, które i tak są nieliczne i ogólnym klimatem: nic się nie da zrobić, praca tylko przez znajomości itd. Ja podążam jednak wcześniej wyznaczoną ścieżką i nie poddaję się tak łatwo. Może już wkrótce zatrudnię się sama, a jeśli tego dokonam, to mogę liczyć na order za wybitne osiągnięcie, albo wręcz pomnik w złocie przed arabskim centrum handlowym.



poniedziałek, 2 listopada 2009

Zmiany, zmiany, zmiany.


Przede wszystkim od razu zauważalne zmiany graficzne. Poprzedni szablon był już jakiś taki wyświechtany. No i często sam z siebie się rozstrajał, sam zmieniał czcionki, kolory tekstu i linków. Chociaż właściwie, tak z ręką na sercu, to nie są prawdziwe powody, które spowodowały ten krok. Postanowiłam swój blog, z kilku przyczyn, które za chwilę wymienię, przywrócić do żywych, i żeby uwolnić się od marnej przeszłości (mam tu na myśli przede wszystkim częstotliwość wpisów), zmieniłam jego wygląd. Bo jakakolwiek zmiana wyglądu – chociażby fryzury, ciuchów, wagi – daje to boskie poczucie zaczynania od zera, zmiana zewnętrzna jest pierwszym widocznym sygnałem rewolucji, krokiem ku świetlanej przyszłości, nadzieją na lepsze jutro... Złudne to, powierzchowne, trywialne i oczywiście bardzo łatwe, ale niech tam…, dajmy się ponieść tej magii i załóżmy, że mój blog w nowej szacie graficznej, będzie zupełnie nowym wspaniałym blogiem – z częstymi wpisami, mnóstwem zdjęć, uzupełnianym na bieżąco blipem i regularnymi odpowiedziami autorki na komentarze.

Jestem to winna samej sobie, ale przede wszystkim czytelnikom – moim przyjaciołom i rodzinie, którzy regularnie domagają się wieści s sarajewskiego frontu, ale także tym, który odwiedzili mój blog przypadkowo i pisali do mnie prosząc o radę lub informacje, składając przy tym ciekawe propozycje (no dobrze, miałam jedną, ale za to jaką!) i oczywiście zostawiali komentarze, na dodatek w większości pozytywne! Powodów dla których nie pisałam regularnie jest wiele i nie warto się nad nimi roztrząsać. Warto jednak wspomnieć te, dla których mam od dziś zamiar pisać regularnie: na pierwszym miejscu jest fakt, że od tygodnia nie pracuję i fizycznie mam więcej czasu co bardzo ułatwia sprawę; po drugie – od mojej przeprowadzki do Sarajewa minął już ponad rok i wydaje mi się, że zyskałam nareszcie konieczny do obserwacji dystans. Na początku wpadłam w wir urządzania sobie życia na nowo i choć tyle rzeczy godnych opisania działo się wokół mnie, to chyba nie byłam w stanie ich zamknąć w słowa. Koniec studiów, przeprowadzka do innego kraju, nowa praca, budowanie poważnego związku, czyli jednym słowem dorosłość okazała się trochę trudniejsza niż się spodziewałam. Oprócz tego wrodzona niechęć do emocjonalnego ekshibicjonizmu sprawiła, że nie miałam ochoty pisać o rzeczach, które pochłaniały mnie najbardziej. No i najważniejsze, wraz z przeprowadzką, z dotychczasowego obserwatora jakim byłam podczas studiów, stałam się częścią przedmiotu własnej obserwacji. Teraz oczywiście nadal nią jestem, ale mam nadzieję, że już potrafię wykorzystać te dwie perspektywy jednocześnie.

Mam nadzieję, że jestem gotowa na dotrzymanie wielokrotnie już łamanej obietnicy regularnego prowadzenia tego bloga. Jeśli tym razem się nie uda, to znaczy, że jestem przypadkiem straconym i potrafię pisać jedynie o tym, że nie piszę. A to będzie nieodzownym znakiem do likwidacji tego adresu. Ale póki co magia nowego wyglądu działa i wydaje mi się, że te eleganckie szaty graficzne skuszą mnie do napisania jakiegoś tekstu szybciej niż byście tego oczekiwali.