środa, 26 maja 2010

Mahaluša




Miejsko-wiejskość Sarajewa mnie fascynuje, czasami przeraża, najczęściej śmieszy. Chociaż to zjawisko nie ma zbyt wiele wspólnego z prowincjonalizmem, zaściankowością czy zacofaniem, ba, można by nawet pokusić się o stwierdzenie, że jest właściwie bardziej neutralne, niż pejoratywne. Szczególnie dla przybysza z zewnątrz to fantastyczny materiał do obserwacji. Skansen zachowań i interaktywne muzeum w jednym.

Miejsko-wiejskość wynika, moim skromnym zdaniem, z wyjątkowej struktury bałkańskich miast, które zachowały otomański charakter. Oczywiście oprócz kulturowego dziedzictwa dużą rolę odgrywają również czynniki ukształtowania terenu, czyli skaliste wzgórza, wąskie cieśniny rzek, w których osadzone są bałkańskie miasta. Sarajewo wpisuje się w ten typ idealnie – w centrum, w dolinie, wspólna przestrzeń miasta: handel, urzędy, instytucje, rozrywka, a na wzgórzach mahale, zamknięte społeczności, z patriarchalną strukturą, gdzie rodzinne i sąsiedzkie stosunki są najważniejsze, gdzie nie ma miejsca na anonimowość i odmienność. Mahale z domami zaglądającymi sobie w okna, podwórzami i ogrodami, dymiącymi kominami, czasami nawet z kogutami piejącymi, przywołują na myśl wieś. To unikatowe połączenie kultury miejskiej i zamkniętych ruralnych mikroświatów rządzących się swoimi prawami daje niezwykłe połączenie. „Prawdziwi Sarajewianie” to ci z mahali, chociaż które mahale należą do miasta, a które już nie, ciężko stwierdzić, zapewne zależy to od punktu widzenia.

I pewnie stąd ten niesamowity miks mentalności „tubylców”. Jednym z najciekawszych przypadków, o którym można by książki pisać, jest mahaluša. Sam rzeczownik pochodzi oczywiście od słowa mahala i oprócz mahalati (plotkować, obgadywać) jest jednym z najczęstszych derywatów tego słowa.

Mahaluša jest naprawdę pojęciem ciężkim do zdefiniowania, jeśli chce się uciec od stereotypów, ale naprawdę się nie da i gdyby nie empiryczne doświadczanie (ważna jest ciągłość!) ich istnienia pewnie bym oskarżała używających tego terminu o uprzedzenia, konserwatyzm i mizoginię. Cóż. Czasami jednak trzeba się ugiąć przed polityczną poprawnością i postawić sprawę jasno: mahalusa to kobieta, uosobienie miejsko-wiejskości na najwyższym szczeblu. Mahaluša przede wszystkim plotkuje, plotkuje, plotkuje, wie wszystko i zawsze z własnego doświadczenia, ewentualnie z doświadczenia koleżanki siostry bratowej lub kuzyna zięcia z Australii. Oprócz tego, że mahaluša ciągle gada i obgaduje, wszystko wie, wszystkich zna, wszystko śledzi na bieżąco, i bezpośrednio lub pośrednio przeżywa. Do tego wszystkiego podbudowuje swą wiedzę o świecie wielce wiarygodnymi źródłami jakimi są media – brukowce i najgorszego sortu talk-showy i programy telewizyjne. Bo po pierwsze jak coś w gazecie napisali, a w telewizji pokazali to jest prawda i koniec kropka. Nie ma takiej siły, która by autorytet mediów mogła zaburzyć. Oprócz tego mahaluša ma też cechy męczennicy, która zawsze ma najgorzej, wiatr jej w oczy nieustannie dmucha, piach zaślepia, a deszcz pada akurat jak ona nie weźmie ze sobą parasola. Ciśnienie skacze jej równie często jak i poziom cukru we krwi. Jeśli nie wypije pięciu kaw dziennie, ma się rozumieć. Oprócz tego wszyscy zmówili się przeciwko niej, a ona przecież zawsze chce dobrze i nigdy nikomu nie szkodzi. „Ali šta ćeš, tako ti je to u životu, bona Kristina!”.

Jeśli chodzi o mężczyzn mamy do czynienia ze stosunkiem ambiwalentnym, oscylującym od feminizmu („bo chłop to głupi jest”, „nie ma co na chłopa liczyć w życiu”, „z chłopem to tylko problemy”, „chłop to tylko do jednego potrzebny”) do patriarchatu („włóż szpilki, pokaż pupę i uwydatnij dekolt, faceci to lubią, potem zrób mu pitę, upiecz baklawę i przyrządź dobrą kawę, podetknij pod nos, pozmywaj, nie gadaj za dużo, urodź dziecko i módl się do boga, żeby pierwszy był syn”). Oprócz tego mahalusa strasznie nie lubi wieśniaków. W mieście nie potrafią się zachować jak należy i wszystko to, tatałajstwo, tylko śmieci, brudzi, zabiera pracę i miejsce w tramwaju. Ogólnie wszystko co złe to ludzie ze wsi, ewentualnie z Sandżaku.

Od dwóch tygodni mam takie gadki na co dzień. Nie to, że nie słyszałam ich wcześniej, a jakże. Ale teraz mam je z nieprzemienną intensywnością, od 9 rano do 17 popołudniu, podczas rozlicznych przerw na kawę („Pijesz kawę bez cukru?! Bona Kristina, przecież to nie ma sensu, co udajesz, że na diecie jesteś? Co? Że niby nie lubisz słodkiej? Przecież to niemożliwe!”) oraz na papieroska („Kristina, powiem ci w wielkim zaufaniu, że papierosy powodują raka! Tak, tak, szczególnie te które palisz są niedobre. Mówię ci, pal Driny, to są zdrowe, nasze papierosy, bez tych dodatków jakiś takich rakotwórczych, nasz czysty tytoń!”).

Moja nowa przyjaciółka A., której życie, pełne przeciwności i złośliwości losu, poznałam już w pierwszym dniu z dokładnością do pod-znaku w horoskopie i cyklu menstruacyjnego („Ja jak mam dostać (wiadomo co), to taka jakaś nerwowa jestem, w krzyżu mnie łupie, ściska mnie w piersiach, gulę mam w gardle, pocę się nadmiernie, na nic dezodorant… a jak już dostanę (wiadomo co), to się skręcam z bólu, latam do tej ubikacji, bo się boję, że jak mi przepuści, to wstyd będzie, szef zobaczy, eh, moja Kristina, nie jest łatwo nam kobietom, oj nie, nie!”).

Oj, nie, nie. Nie pracuję w sklepie spożywczym. Nie, nie pracuję w mięsnym, na targu, w podrzędnym biurze. Pracuję sobie w organizacji zajmującej się wyższym wykształceniem, procesem bolońskim i tego typu górnolotnymi sprawami. Quality Assurance, Accreditation Process, TEMPUS projects, ENQA, EQAR. Cokolwiek to znaczy. A moja przyjaciółka A., skończyła ekonomię i swobodnie prowadzi smal talk po angielsku, jak również pertraktacje w sprawie wysokobudżetowych projektów z przedstawicielami różnych poważnych instytucji europejskich.

W przerwach daje mi złote rady i z troską wypytuje o moje plany na przyszłość („Nie chcę być niedyskretna, ale nie uważasz, że czas już pomyśleć o brzuszku?”, „A ile zarabia twój mąż, ile płacicie za mieszkanie, ile wydajesz na kosmetyki, czy wolisz czytać książki czy oglądać filmy?...”).

Wykształcona plotkara sypiąca złotymi myślami, nieustannie mówiąca, radząca, zawsze chętna aby sobie ponarzekać, po obgadywać, wysłucha cię z przyjemnością a przy okazji wyciśnie z ciebie wszystko to czego nie chcesz powiedzieć. Oprócz tego dobry kompan do relaksowania się na tarasie, grzania w majowym słońcu. Ciasteczko ci z domu przyniesie, maść na zajady,poleci lekarza, a jak jesteś chory zadzwoni i zapyta czy ci lepiej. Bałkański koloryt. Chwilo trwaj dopóki nie zamienisz się w koszmar!


Na deser z wielkim przymrużeniem oka piosenka o tytułowej bohaterce. Tekst jest boski!







:)))


Pijem fuka jedem luka,
sarmu kuham gulim krompir
bice rucak bruka!

jeeeee... Persa u kuci....ajmo

Ja sam malo bila u Halila
lozu pila pa se malo razvalila
sinu mo odijelo sila pa fino naplatila
kada sam dosla kuci lozu povratila
dosla sebi pa onda do Bembe svratila
sva sam ti se usrala neka dzukela me pratila
upaljac sam na nj bacila vas u golom znoju
ev' sad nemam vatre da pripalim dzoju
promijenila boju zovem Janju na mobu
halo bona idemo na probu
u petak je nastup u klubu penzionera
nailazi Coro sa stojkom, umijesto pragova spera
i zacera onog kera pa opet na Fiku kuka
bjezi Coro nos' te djavo naporni ste bruka
malo sam zaglavila nisam sminku stavila
odoh dalje u patrolu a ja Franka te pozdravila

Refren:

I´m still, I´m still Persa from the mahala
Sada gonim bike nekada sam konja jahala
Moram ic' zurim nisam rucak skuhala
Bila na trznici malo sam balahala

Prolazim kroz Harlem u igraoni Zejna
trosi penziju na PC-u ceslja Max Payne-a
otracala mijesnu zajednicu Mandu sa saltera
dronfa zadnja vazda joj viri pola haltera
a sestra joj jos gora ma sta ti je bona
drali je svi od zupanije do kantona
a mater im je stvarno divna zena bila
umrla mlada (pokoj joj dusi)
dohakala joj nargila
kako s' ti suti nepitaj mene
imam migrene i ubise me vene
odoh do Irene da mi vrati viklere
daj mi tu jednu maramicu ako mi se usput prisere
et vid'cemo se, nemam kad vise naprdivat
naleti na seriju pa cemo je zalivat

eto moja ajde, jasta, cao i pozdravi kod kuce sve


sobota, 15 maja 2010

Ogłoszenia parafialne


I znowu mnie nie było. Za długo. Wyłączyłam się z codziennego obiegu, wyizolowałam i w realu ,i w wirtualu. Miewam takie okresy. Ale jak się okazuje czasu nie zmarnowałam. To naprawdę banalne, ale przyszła wiosna i wraz z lepszą aurą przyniosła i lepszą karmę. Przez ostatnie miesiące coś tam pisałam, coś tam tłumaczyłam, pracowałam przy ciekawym festiwalu (Modul Memorije 2010), obejrzałam około 50 filmów z czego większość naprawdę dobrych. Usilnie szukałam pracy i zmagałam się z bośniacką transformacyjną beznadzieją. Zrozumiałam co znaczy frazes "brak perspektyw". No i chyba jeszcze nigdy nie czułam się tak bardzo cudzoziemcem - obcym.
Ale koniec końców wyszłam na prostą. Znalazłam pracę z którą wiążę nadzieje, napisałam reportaż, który dostał nagrodę, przetłumaczyłam wybór wierszy i zrobiłam długi wywiad z autorką (chodzi  o mojego sarajewskiego dobrego ducha Marinę Trumić, której mam zamiar poświecić następny post  a wywiad i wiersze można będzie przeczytać w 4 numerze czasopisma (sic!)), który ukaże się już niebawem. Ale wszystko po kolei. Przede wszystkim chwalę się TYM.
Czasopismo "Korespondencja z ojcem" można kupić w empikach w całym kraju. Na zachętę zamieszczam pierwsze akapity, które w końcu weszły okrojone do ostatecznej wersji tekstu... 
Oprócz tego w czasopiśmie powinny zacząć ukazywać się już wkrótce moje przekłady współczesnych młodych, mało znanych, ale przyszłościowych poetówi i pisarzy bośniacko-hercegowińskich.

***
 
Pępek Europy zaszyty od wewnątrz


Zamach na arcyksięcia Ferdynanda i wybuch pierwszej wojny światowej, Jugosławia, zimowa olimpiada 1984 i sympatyczny wilczek lecący na nartach, Tito i partyzanci, wojna bośniackich Serbów z bośniackimi muzułmanami z bośniackimi Chorwatami, z bóg wie kim jeszcze i dlaczego, bałkański kocioł, nie wiadomo o co chodzi… i to krwawe kilkuletnie oblężenie miasta, ludobójstwo w centrum Europy, które przecież po drugiej wojnie światowej nie miało prawa się wydarzyć. Śpiew muezinów łączy się z dźwiękiem dzwonów, w pamięci migoczą krwawe sceny rozpoczynające w latach dziewięćdziesiątych każde główne wydanie dziennika… to gdzieś daleko, głęboko, niby Europa, ale przecież muzułmanie, Słowianie, wymieszani, nie wiadomo…
Tak mniej więcej wygląda proces myślowy przeciętnego Europejczyka w średnim wieku, który słyszy hasło: Sarajewo. Ci bardziej zorientowani przypomną sobie, że miasto leżące w sercu dzikich, nigdy nie zrozumianych do końca i kipiących od stereotypów Bałkanów, nazywane było Małą Jerozolimą – dlaczego akurat tak – tego już dobrze nie pamiętają, pewnie chodzi o to, że muzułmanie, Żydzi i chrześcijanie...
A wschodnio-środkowo-europejczycy: Polacy, Czesi, Węgrzy przypomną sobie Jugosławię, ciepły szafirowy Adriatyk, powiew „prawie-że-zachodniego” luksusu, zazdrość o czerwone paszporty - przepustki na upragniony Zachód, odnajdą też w pamięci przychylność mieszkańców, których język łatwo było zrozumieć, a z niechęcią będą wspominać wielkie płócienne kraciaste torby, w których taszczyli na wczasy to co mieli w nadmiarze i mogli sprzedać, aby potem kupić to czego na co dzień im brakowało. Sarajewo to dla nich miasto w byłej Jugosławii i tak jak dla wszystkich symbol ostatniej wojny.
Co myślą młodsi, ci którzy nie pamiętają świata podzielonego żelazną kurtyną, którzy na wakacje jeżdżą do Costa del Sol i Szarm el Szeikh? Pewnie też skojarzą Sarajewo z wojną, przed oczami wyobraźni mignie im burza siwych włosów Radovana Karadżicia, którego proces trwa w Hadze. Młodzi Polacy przypomną sobie może parę numerów z popularnego w Polsce albumu Jugoton, skojarzą Gorana Bregovicia, może Emira Kusturicę.
A tych którzy zamiast na greckie wyspy czy hiszpańską riwierę wybiorą się podczas wakacyjnej włóczęgi do Sarajewa, miasto oczaruje – jestem pewna, mnie przecież totalnie oślepiło, a nie znam nikogo kto po pierwszej wizycie nie zachwyciłby się nim.
Ściśnięta starówka w osmańskim stylu, pełna małych sklepików z bibelotami, szmatkami, wszelakim rękodziełem, kutymi mosiężnymi i miedzianymi naczyniami, starociami, antykami i tanim badziewiem z Turcji, które można kupić wszędzie. Dym unosi się z kominów, w co drugiej knajpce wielki ruszt, na którym smaży się mięso, tłuszcz cieknie, pachnie, skwierczy. Tylko jeden warunek - żadnej wieprzowiny! Pełno tu kawiarni, meczetów, kilkunastocentymetrowe szpilki i mini spódniczki przeplatają się z kolorowymi hidżabami. Tłum sunie  nieśpiesznie po białych gładkich śliskich kamieniach.. Nawet w sezonie na Baszczarszii większość to miejscowi, prawdziwy rarytas dla backpakersów.
Sarajewianie w starej części miasta mają swoje sprawy, spotykają się, spacerują, jedzą, kupują, modlą się, chłopcy komentują wystawiające się na pokaz dziewczyny, koty wygrzewają się na słońcu, umorusane cygańskie dzieci proszą o drobne. A wokół roztaczają się wzgórza, w nocy migoczą tysiące świateł domów i latarni, otulają dolinę, przyciągają wzrok.
W austro-węgierskiej części pełno sklepów: trochę międzynarodowych sieciówek, trochę lokalnych firm, niektóre wystawy wystroju nie zmieniły chyba od lat siedemdziesiątych. Mnóstwo nowoczesnych kawiarni, ulica Marszałka Tity tętni życiem, a tłum taki sam- powolny, leniwy, trochę tandetny, trochę tradycyjny, wiejsko-miejski.
Oprócz dziesiątków meczetów, w centrum kościół katolicki – katedra nawet, w południe słychać dźwięk dzwonów, ale na mszy tłumów nie raczej nie ma. Niedaleko żydowska świątynia, zawsze zamknięta, choć w katalogach turystycznych i spotach promujących Bośnię i Hercegowinę obowiązkowo się o niej wspomina, tak samo jak o wielkiej prawosławnej cerkwi, która odnowiona z zewnątrz, świeci pustkami w środku.
Na pierwszy rzut oka Sarajewo to spełnienie snu o prawdziwym multikulturalizmie – wielkie religie monoteistyczne od wieków współistnieją w pokoju i zgodzie czerpiąc z siebie nawzajem. Niestety taki obraz wydaje się być ułudą i każdy kto w mieście zatrzyma się na dłużej, kto uważnie słucha jego mieszkańców szybko zorientuje się, że lokalny multikulturalizm ma charakter fasadowy i jest po prostu jednym z mitów, tak samo jak to, że z powodu Sarajewa wybuchła pierwsza wojna światowa. Tu wszystko ma drugie dno i nic nie jest takie jakie wydaje się być na pierwszy rzut oka.
Wejść w tkankę tego mitu, przegryźć ją od wewnątrz nie jest łatwo. Czym dłużej tu jesteś, czym więcej czytasz, słuchasz, pytasz – tym mniej rozumiesz. Każdy ma swoją prawdę, każdy ma swoją wizję. W Bośni zapomnij o obiektywizmie i pogódź się z tym, że nie wiesz, nie rozumiesz do końca, ale mimo to będziesz próbował. Pytaj, obserwuj, myśl, tę układankę można jakoś poskładać.

Rozmawiam z różnymi ludźmi. Serbowie, Chorwaci, Bośniacy – obywatele Bośni i Hercegowiny i Boszniacy – bośniaccy muzułmanie. Wszyscy są młodzi, wszyscy mieszkają w Sarajewie, wszyscy postanowili przekonać mnie do swoich racji i zapewnić, że przedstawiany przez nich obraz Sarajewa to ten prawdziwy. 

(c.d. w 17. numerze Korespondencji z ojcem)