środa, 17 grudnia 2008

Markale - żywy pomnik czy profanacja?


Pamięć o dramatycznych wydarzeniach, które miały miejsce w niedalekiej przeszłości jest jeszcze bardzo świeża, w głowach nadal tkwią obrazy, dźwięki, zapachy. Z czasem z czasem jednak się zapomina lub przekształca coraz bardziej. Pamięć o ostatniej wojnie jest w Sarajewie wszechobecna. Nie trzeba czytać tablic upamiętniających śmierć mieszkańców na prawie każdej ulicy. Nośnikami pamięci o tamtych wydarzeniach są zburzone budynki, ślady po kulach, wyrwy w chodnikach.

Są jednak takie przestrzenie, które domagają się specjalnej oprawy, miejsca symboliczne, o których wie absolutnie każdy mieszkaniec miasta, nawet ten, który mieszka tu stosunkowo krótko. Jednym z takich miejsc są Markale. Miejski targ, istniejący „od zawsze” – co dla mieszkańców oznacza: przed wojną, w czasie wojny i po wojnie. Tak zazwyczaj sarajewianie dzielą swoje życie. To, co się nie zmieniło, jest nadzwyczaj cenne, bo jest takich rzeczy naprawdę niewiele. Oczywiście nie można o Markalach powiedzieć, że istnieją sobie „jak gdyby nigdy nic się nie stało” – jest wręcz odwrotnie – Markale istnieją na przekór logice. Zupełnie tak jak całe miasto, skazane niegdyś na śmierć jednak przetrwało. Może dlatego istnienie tego targu jest dla sarajewian tak bardzo ważne. I choć w tym miejscu zginęło w sposób tak tragiczny kilkadziesiąt osób, to nadal, sprzedaje się tu warzywa i kwiaty, nadal ludzie spotykają się tu codziennie, pozdrawiają, rozmawiają ze sobą – normalnie żyją.

Do tragedii doszło w ostatnich latach wojny. Pierwsza masakra miała miejsce 5 lutego 1994 roku. Na teren bazaru podjechała furgonetka z chlebem (przynajmniej tak się mówi najczęściej, jest wiele wersji tego zdarzenia), na placu zrobiło się gęsto od ludzi. W tym momencie spadły pociski. Zginęło 68 osób, a 144 zostały ranne, większość bardzo ciężko. Wiele kontrowersji budzi fakt, kto wystrzelił granaty w stronę bazaru. Początkowo ustalono, że pociski spadły ze strony, na której stacjonowały jednostki Armii Bośni i Hercegowiny, wkrótce jednak raport zachodnich specjalistów z UNPROFOR-u został zmieniony – strzelać mieli Serbowie. Wokół tej wersji do dziś toczą się polemiki. Są tacy, którzy uważają, że Boszniacy specjalnie zaplanowali atak, aby w oczach Zachodu pogrążyć Serbów oblegających miasto. Taka wersja jest przez większość mieszkańców zdecydowanie odrzucana, poza tym fakty militarne (i nie tylko) raczej przeczą takiemu wyrachowanemu scenariuszowi. Wkrótce doszło także do drugiego zamachu na Markalach – 28 sierpnia 1995 roku zginęło 37 Sarajewian, a 90 zostało rannych. W całym mieście ludzie czekający w kolejkach po wodę lub chleb ginęli od strzałów snajperów i granatów, ale ataki na Markale były czymś więcej. Pociski trafiły w samo serce miasta.

Nawet podczas wojny bazar był newralgicznym punktem Sarajewa. Petar Finci w artykule Do posljednje marke opisuje, że początkowo wojna rzeczywiście wystraszyła przekupki handlujące na Markalach od lat. Jednak targ tylko na chwilę opustoszał. Gdy oblężenie stało się codziennością, a świst pocisków nie był już dobrą wymówką do zostania w piwnicach, gdy głód stał się silniejszy od strachu, na lady powróciły rozmaite towary. To czasy prosperity przemytników i, jak się mówiło, „ponadnarodowej” mafii, która otoczyła Sarajewo, aby wyciągnąć z jego mieszkańców resztki obcych walut. Markale znowu żyły, plotkowały, były miejscem przepływu informacji. Może nikt w tym czasie, tak jak przed wojną, nie romansował z kwiaciarkami, ale ludzie nadal spotykali się w tym miejscu nie tylko, aby zaspokoić fizyczne potrzeby – przychodzili, bo Markale były dowodem na to, że normalne życie nadal istnieje.

Po wojnie, gdy miasto powoli dźwigało się z gruzów, bazar wśród ruin nadal istniał. Wkrótce pojawiła się pamiątkowa tablica oraz mniejsze tabliczki z nazwiskami ofiar. Początkowo lady, które znajdowały się najbliżej śladów po granacie, były puste. Wkrótce jednak bieda zwyciężyła i nawet te miejsca zostały zajęte.

Pozostaje jednak pytanie, czy tętniący życiem bazar nie jest profanacją miejsca, gdzie zginęło ponad sto osób? Zagadnienie nie jest czysto teoretyczne. Sprawa wywołuje wiele kontrowersji. Tygodnik „Dani” przytacza historię kobiet z takich organizacji jak Stowarzyszenie Kobiet Srebrenicy i Towarzystwa Zagrożonych Narodów BiH, które w rocznicę drugiego zamachu próbowały złożyć kwiaty pod pamiątkową tablicą i pomodlić się za spokój duszy ofiar.Jednak nie było to możliwe, ponieważ na bazarze panował zwykły dla tego miejsca ścisk, handlarki wykrzykiwały ceny papryki i zachwalały słodycz owoców. Delegacja z kwiatami miała nie tylko problemy z przejściem, ale przede wszystkim ze skupieniem się na modlitwie. Jedna z kobiet mówi, że takie przeżycie było nie tylko straszne i groteskowe, ale wręcz utwierdziło ją w przekonaniu, że wkrótce taki stosunek do tego miejsca doprowadzi do zupełnego zapomnienia o ofiarach dramatu.

Zainspirowane tymi wydarzeniami czasopismo postanowiło przeprowadzić ankietę. Mieszkańcom miasta zadano pytanie czy należy zlikwidować targ i na jego miejscu stworzyć przestrzeń upamiętniającą ofiary masakry. Większość respondentów odpowiedziała, pozytywnie na tak postawione pytanie, ale prawie zawsze dodawała komentarz, że owszem upamiętnić ofiary należy, ale Markale jako bazar nie mogą przestać istnieć. U jednych przeważały względy praktyczne, inni twierdzili, że likwidacja targu byłaby symbolem zwycięstwa zła i śmierci nad życiem. Zbrodniarze, którzy dokonali tego czynu dopięliby w ten sposób swego. Ofiary zginęły po to, aby inni mogli żyć. A zatem pozostawienie bazaru nie jest profanacją miejsca śmierci, ale wyrazem siły i chęci życia mieszkańców miasta.

Większość pytanych intelektualistów uważa, że targ należy pozostawić z jeszcze innych powodów oprócz tych, które zostały już podane. Od zawsze życie splata się ze śmiercią – i zawsze życie zwycięża śmierć. Kultura Islamu, dominującej w Sarajewie, nie jest kulturą śmierci. Na pochówki przychodzą sami mężczyźni, aby nie dać dojść do głosu lamentom i emocjom (które stereotypowo są domeną kobiet), a groby bliskich (na których nie stawia się raczej żadnych kwiatów, ozdób, zniczy) odwiedza się tylko podczas Bajramu.

Pojawiają się również głosy, że targ powinno przekształcić się w przestrzeń pamięci, w której mieszkańcy miasta mogliby upamiętniać ofiary, modlić się, wspominać i kontemplować, ale też godnie spędzać wolny czas, w spokoju i pokoju. Przestrzeń mogłaby stać się żywym pomnikiem upamiętniającym wszystkie ofiary oblężenia miasta.
Projektów jest wiele, lecz póki co nie ma na ich realizację dostatecznych pieniędzy. Poza tym tak jak w przypadku innych spornych miejsc, poszczególne organy władz boją się podejmować decyzje. Do tej pory ustalono jedynie, że w rocznice masakr targ jest nieczynny i odbywają się oficjalne uroczystości upamiętniające.

I ja mam swoje codzienne doświadczenia z Markalami. W zeszłym roku, gdy mieszkaliśmy w centrum, ten targ był nam najbliższy. Lubiłam tam chodzić, miałam swoich sprzedawców u których kupowałam poszczególne warzywa i owoce. Za każdym razem patrzyłam na ścianę z nazwiskami ofiar. Zawsze. Może gdyby ten teren przekształcić w miejsce pamięci typu park z ławeczkami, nie zatrzymałabym się tam ani razu.




Korzystałam z artykułów:

Petar Finci, Do posljednje marke, „Dani” Sarajevo 05.04.2002, nr 251, http://www.bhdani.com/arhiva/251/t25109.shtml

S. Muslić-Busatlija, Sjećanja ispod tezge, „Dani” Sarajevo 29.09.2000, nr174, http://www.bhdani.com/arhiva/174/tanketa.htm






czwartek, 4 grudnia 2008

Tu i teraz



Przyznaję, że ostatnio przeżywam lekkie rozczarowanie… Nie tylko samym miastem, ale przede wszystkim ludźmi. I chodzi mi tu o ogół, całokształt a nie o pojedyncze przypadki. Trochę zaczynam się dusić w tym bośniackim sosie. Podskórnie wyczuwam, że większość tutejszych akceptuje mnie tylko pozornie, że ich sympatia jest płytka, a pod warstwą grzecznościowych zwrotów, powierzchownych rozmów, sztucznych uśmiechów czają się uprzedzenia, stereotypy, trochę zawiści i dużo nieufności. Może jest to zrozumiałe… Nie chcę nikogo usprawiedliwiać, ale tym bardziej osądzać. Daję im czas. I sobie. I dlatego nie rozwinę tematu. Napiszę o czymś pozytywnym, o czymś co jest inne niż to co znam i co mi się w Bośni bardzo podoba. Mianowicie o bośniackim (bałkańskim?) stosunku do pieniędzy, a właściwie do przyjemności, bo przecież tutaj o nią chodzi.
Wiele razy, o czym już chyba na blogu wspominałam, zastanawia mnie odwieczny tłum w centrum miasta, tłum zalegający w kawiarniach, barach, restauracjach, buregdžinicach, ćevabdžinicach... Pierwsze pytanie – skąd oni mają tyle wolnego czasu, żeby tam siedzieć, po drugie skąd mają na to pieniądze? Na pierwsze odpowiedź w zasadzie jest prosta: albo nie pracują, albo pracują, ale mają do pracy na tyle luźny stosunek, że wychodzą sobie na przerwy i przedłużają je znacznie lub też część pracy załatwiają na mieście, pijąc kawę; jeśli studiują to właściwie z zasady mają dużo wolnego czasu i tłumaczyć tego nie trzeba, studiując w systemie wykład (skrócony do połowy zazwyczaj)-kawa- kawa-wykład-kawa nie jest ciężko być wciąż na mieście. Ale pieniądze? Przecież gospodarka leży rozłożona od czasów wojny na łopatki, bezrobocie jest ogromne, a zarobki naprawdę niewielkie. Odpowiedzi jednoznacznej nie ma. Bo nie o samą ilość pieniedzy chodzi, lecz o podejście do nich.
Przeciętny Bośniak, mieszkaniec większego miasta przede wszystkim nie oszczędza. Bo wychodzi z założenia, że oszczędzać to można wtedy, kiedy jest z czego. Nielogiczne? Nie całkiem. Po drugie, nawet jeśli nie ma się pieniędzy to żyć przecież trzeba. A co jest do życia niezbędne? Wiadomo: jedzenie (ćevapi, pity itd.), kawa, papierosy i towarzystwo czyli wszystko znów sprowadza się do kawiarni... Najważniejsze w tym podejściu jest przekonanie, że jak mam dziś to dlaczego mam tego nie wydać. A co będzie jutro? To się zobaczy jutro, dziś jest dziś... Co najważniejsze i kluczowe. Skoro mam ja mam dziś, a ty nie masz to ja płacę i po sprawie. Ty zapłacisz jutro. Nie będziesz miał jutro? Nie szkodzi, jutro będzie miał ktoś inny. I tak to się kręci. Ludzie są przyzwyczajeni, że mają mało pieniędzy, ale nie uważają, że to jest powód do tego, żeby siedzieć w domu i ograniczać swoje wydatki do podstawowych produktów żywieniowych. To co lubię w Bośniakach najbardziej, to brak zakorzenionej często w Polakach postawy typu „na knajpy mnie nie stać“, „na kino mnie nie stać“, „do restauracji nie chodzę, bo za drogo“, „piję najtańszy alkohol, bo zależy mi, żeby wypić jak najwięcej, a nie jak najlepiej“. Bośniacy ewentualnie mówią „dzisiaj mnie nie stać“ (co zazwyczaj wywołuje natychmiastową reakcję otoczenia: przecież my DZIŚ mamy pieniądze) lub wolę wypić/zjeść mniej, ale żeby to było dobre“. Nie wiem czy to wynika z kultury południowej czy z doświadczeń wojny, w której ludzie nauczyli się żyć chwilą i nie myśleć o jutrze. Nie bez znaczenia jest też tradycja islamu, w której system pożyczania, jałmużny i finansowego wsparcia wydaje się być bardziej rozwinięty niż w np. w chrześcijaństwie. Tutaj bogatsi ludzie dają pieniądze (często regularnie) np. studentom, którzy z zasady nie zarabiają. I to nie jest bliska rodzina, a studenci nie muszą mieć jakiś specjalnych materialnych kłopotów. Po prostu jest taka tradycja, nie ma też w ludziach chorej dumy, która im nie pozwala pieniędzy przyjmować. Jak ktoś chce mi dać to biorę i nie czuję się zobowiązany, dłużny, czy poniżony tym faktem. Zasada jest prosta: dostaję pieniądze od muzułmanina, bo jestem muzułmaninem. Nie ma tu żadnego haczyka.
Lubię Bośniaków za zdrowe podejście do czasu, którego przykładem jest właśnie stosunek do pieniędzy. Oni żyją tu i teraz, nie są tak bardzo obciążeni przyszłością, nie mają wielkich planów, czerpią z życia tyle ile mogą. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że ja zaczynam przesiąkać tym klimatem. Uwierzcie, że łatwiej się tak żyje. A jutro? Zobaczymy jutro...