niedziela, 19 grudnia 2010

Grzeczne Bośniaczki idą do nieba, a niegrzeczne cudzoziemki tam gdzie chcą!


Jak się raczej można domyśleć feminizm w Bośni nie jest zbyt popularny.  A szkoda, bo wszechobecny patriarchat wciska się we wszystkie sfery życia, od rodziny począwszy, poprzez pracę na ulicy skończywszy. I nawet nie chodzi mi o trzecią, kontrowersyjną falę feminizmu,  która przesuwa granice płci, poddaje w wątpliwość tożsamości seksualne i  walczy o prawa LGBTQ. W Bośni, czego niestety wiele lokalnych organizacji śledzących światowe trendy nie zauważa, potrzebne jest zrozumienie podstawowych przesłanek równości płci, oczywistych praw kobiet... Na akademicki feminizm przyjdzie jeszcze czas, teraz należałoby może raczej skupić się na rzeczywistości, często tak bardzo brutalnej dla tutejszych kobiet. W Bośni mamy aktualnie do czynienia z właściwie trzema lokalnymi nurtami „praktycznego feminizmu” – pierwszy mający korzenie w socjalizmie, drugi religijny, a trzeci nazwijmy umownie liberalnym. 



W socjalistycznej Jugosławii  kobiety zaczęły kończyć więcej niż cztery klasy podstawówki (przynajmniej w miastach, na wielu wsiach panowało nadal przekonanie, że czym kobieta nauczy się czytać, pisać i liczyć, jest już gotowa, aby wrócić do domu i służyć rodzinie). Ale przynajmniej w miastach kobiety pokończyły szkoły, poszły do pracy, miały dostęp do (prawie bezpłatnych) żłobków i przedszkoli dla swoich dzieci. Aborcja była (i nadal jest!) legalna i wolna od społecznego potępienia. Oczywiście mimo tych praw jak to zwykle w socjalizmie realnym bywa, nadal w praktyce jako jedyne zajmowały sie domem, wychowaniem dzieci oraz obsługiwaniem mężów, braci, ojców.  Nawet jeśli zdarzało się, że ci im pomagali, to była to tylko pomoc, a nie prawdziwe przejęcie odpowiedzialności za tzw. „prowadzenie domu”. Socjalizm w takim wydaniu przyniósł kobietom z jednej strony wyzwolenie, z drugiej zaś podwoił ich obowiązki. Niestety głęboko zakorzeniony patriarchat sprawił, że wiele kobiet nie zauważało tego i nadal nie zauważa. Stąd mamy całe pokolenie cichych bohaterek targających po pracy siaty z zakupami, nieświadomych połowicznego wyzwolenia…  „Obowiązki kobiety jakie są każdy wie i tego się trzymajmy” – jakież to częste podejście, którego bomba atomowa by nie wymiotła ze świadomości mężczyzn i kobiet niestety. Wiele jest tych dzielnych kobiet pracujących, dźwigających dom, dzieci, męża na swych barkach, które są wdzięczne za to, że nie muszą tylko „siedzieć w domu”. Ale taki już urok tej części Europy, a Polska wcale tak bardzo nie odbiega od wspomnianego modelu, choć trzeba przyznać, że ten Jugosłowiański miał mimo wszystko bardziej ludzką twarz, a co za tym idzie, kobiety miały lepiej, przynajmniej nie musiały stać godzinami w kolejkach. 


Ciekawszym za to zjawiskiem jest religijny, a właściwie islamski feminizm w wydaniu praktycznym. Bo ja znów nie mówię tutaj o teorii. Otóż feministki muzułmanki są dla mnie niezwykłe i dałabym wiele aby móc zrozumieć ich logikę. Cóż, kobiety mają bowiem tą niezwykłą zdolności adaptacji i akceptacji warunków, które narzucają im mężczyźni (mamy wszakże setki lat praktyki za sobą!). Islam nie jest religią pro-kobiecą, właściwie to żadna z „wielkich religii” nie jest, ale specyfika samego islamu polega na tym, że wiele zasad, które panowały za czasów proroka Muhammeda obowiązuje do dziś w stanie niezmienionym. Wszyscy wiemy o co chodzi, więc nie będę wymieniać, ale może na uwagę zasługuje fakt, jak do tych dość archaicznych zasad (eufemizm grubymi nićmi szyty) podchodzą same muzułmanki, a przynajmniej te, które ja spotkałam. Zacznijmy od chust – większość dziewczyn, które znam osobiście nosi chusty z własnej woli, choć nie wszystkie czują się z nimi dobrze. Niektórym chusta daje wolność – czują się zabezpieczone przed męskimi spojrzeniami, manifestują w ten sposób swój światopogląd i nie muszą sie martwić fryzjerem (to nie ironia, względy praktyczne wcale nie są na ostatnim miejscu!). Inne mają z tym trochę problem. Chustę założyły, bo taka była tradycja w rodzinie albo obowiązek szkolny, albo, bo jak miały po kilkanaście lat to im się wydawało, że to jest fajne, ale teraz tak wcale nie myślą, a jest już za późno. Bo nie wiem czy wiecie, ale chustę jest dużo łatwiej założyć niż zdjąć! Moja koleżanka, chociaż ma wsparcie rodziny i chłopaka nie potrafi się na to zdecydować. Mówi, że czuła by się goła i to nie tylko w sensie fizycznym, ale też i w przenośni (wstyd, brak szerszej akceptacji, zdrada samej siebie i dawnych ideałów itd.). Jak mówię o chustach, to mam na myśli hidżab, czyli wersję, w której twarz jest widoczna. O nikabie (zakrywa cała twarz) napiszę kiedyś może oddzielny post, bo sprawa jest dużo bardziej skomplikowana i kontrowersyjna. Ja osobiście nie rozmawiałam z żadną kobietą, która go nosi, więc poczekam aż mi się to przydarzy zanim skomentuję. Wszystkie muzułmanki jakie znam, mówią, że nie odważyły by się same na taki krok jak założenie nikabu, ale jeśli inne „siostry” noszą to one to wspierają, rozumieją i podziwiają. Ale idźmy dalej. Kobiety w islamie, i także w jego bośniackim wariancie, co mnie trochę zawsze szokuje: nie chodzą (nie mogą) na pogrzeby, nie chodzą (nie mogą) na piątkowe kazania do meczetu - dżumę, nie mogą wejść do meczetu jak mają okres, w tym czasie nie mogą się także modlić, nie mają oczywiście prawa do poligamii. Ale im to nie przeszkadza, bynajmniej! Bo one uważają, że to nie jest dyskryminacja, ale przywileje! Na pogrzebach tylko by płakały, więc wolą zostać w domu, kazań nie słuchają, bo po co, jak ich coś interesuje to mogą przeczytać albo zapytać mężczyznę, zakaz modlitwy podczas menstruacji to wyraz opieki nad nimi, bo nie muszą się schylać z bolącymi brzuchami i łupiącymi krzyżami, a że w Koranie pisze, że są po prostu brudne i niegodne aby zwracać się do boga, to im w ogóle nie przeszkadza. Wielożeństwo? Żadna z dziewczyn które znam, nie wyszłaby za muzułmanina, który miałby ochotę na więcej żon. To podobne „niebośniackie”, co też ma pokrycie w prawie państwowym, które nie akceptuje tego procederu. A gdyby po prostu wziął sobie drugą już po ślubie, bez pytania ich o zgodę? „Nie, nie, on by mi nigdy tego nie zrobił, bo wiedziałby, żebym sie poczuła urażona!” Czasami pada odpowiedź, że lepsza znana druga żona niż nieznana ukrywana kochanka… Bardzo silna jest w Bośni wiara, że facet to nie zawsze myśli mózgiem i taka już jego natura a co za tym idzie przyzwolenie jest na to ogromne. Na pytanie czy ty byś chciała, gdybyś mogła, mieć dwóch mężów? pada zawsze oburzona odpowiedź: „Co?! Nigdy!!!” zazwyczaj też na samą myśl twarz się czerwieni, a w oczach widać panikę pomieszaną z obrzydzeniem i zazwyczaj następuje płynna zmiana tematu. Grunt to być szczęśliwą i jeśli rzeczywiście komuś to pasuje, to mi też pasuje, obym nie musiała żyć wedle tych zasad. 



Nie rozumiem natomiast zupełnie moich laicki koleżanek lub współpracowniczek, które są przecież liberalne w poglądach, wykształcone, oczytane (często mają w małym palcu feministyczne teorie!), świadome... ale które pozwalają sobie na wszystko. Jeszcze nie spotkałam w Bośni pary, która by naprawdę żyła równościowo (no chyba, że ktoś z pary jest obcokrajowcem). W domach władzę sprawuje damska ręka, facet jeśli coś robi to raczej męskie rzeczy – majsterkowanie, wynoszenie śmieci, szczytem poświęcenia dla domu jest odkurzanie. Na bazarku męski egzemplarz błądzący między alejkami z listą zrobioną przez żonę w drżącej ręce, jest natychmiast otaczany troską i współczuciem ze strony straganiarek. No bo jak to tak można chłopa wysłać, a co on tam o warzywach wie, jak odróżnić szpinak od szczawiu ma, na przykład! 


Znam pierwszego w historii Bośni i Hercegowiny męskiego absolwenta studiów gender, który ani razu nie zmienił pieluszki swojej córce oraz nie zmywa naczyń, bo nie umie (sic!). Całe szczęście polega na tym, że jego żona gotowała, prała i prasowała, aby on mógł mieć czas na zgłębianie feministycznych teorii. Ale w domu pomaga, wedle swych możliwości, oczywiście. I ja go właściwie rozumiem, bo gdybym miała taką żonę co by z chęcią robiła wszystko za mnie abym mogła się rozwijać, to też bym pewnie uległa. Problem niestety jest w kobiecie, bo jej mąż to w sumie naprawdę dobry facet i gdyby mu tak przetłumaczyć, że mycie garów to przykry obowiązek, który można by dzielić przez dwa, jestem pewna, żeby to zrozumiał! I tu dochodzimy do sedna! Ona mu tego nie powie! Bo on taki dobry, taki mądry, tak ją kocha i dziecko uwielbia. Ręce opadają. To tylko przykład, ale dobrze pokazuje o co mi chodzi. Jest w Bośniaczkach coś przerażająco pasywnego, uładzonego. Ileż to ja się na kawach będąc nasłuchałam, że facet taki owaki, że to robi źle, że tamto. Na pytanie: a mówiłaś mu? Zawsze pada odpowiedź „Nieee, a co mu będę mówić”. Cechę tę zauważyłam też przy innych banalniejszych sprawach. Kobiety po prostu są tak wychowywane, żeby wszystko ścierpieć, większość Bośniaczek to grzeczne dziewczynki, chociaż ich wygląd, wykształcenie, język, a nawet ton w jakim mówią sugeruje zupełnie co innego. Już się przyzwyczaiłam, że jestem uważana tutaj za nie lada buntowniczkę, a o moim mężu pewnie sobie wszyscy myślą, że straszne ma życie ze mną, bo ja jak coś mi nie pasuje, to po prostu mówię. Straszne! 


sobota, 16 października 2010

Nasza Angelina


Bośnia dopiero co dochodzi do siebie po wyborczej gorączce (polecam tekst na zaprzyjaźnionym blogu ), ale na nudę nie możemy narzekać. Słynna posiadaczka silikonowych ust, życiowa partnerka Brada Pitta i matka adopcyjna kilkorga dzieci – Angelina Jolie, wkroczyła w bośniacką rzeczywistość już jakiś czas temu, ale historia nabiera rumieńców. Zacznijmy od początku. Już ładnych parę mięsięcy temu, zupełnie niespodziewanie, hollywoodzka para Jolie-Pitt nawiedziła Goražde - miasteczko we wchodniej Bośni, oraz, żeby było śmiesznie Međeđę (czyt. Medziedzia). Sama nazwa jest z resztą odpowiednikiem polskiego przysłowiowego „Pipidówka“ co polskie ucho może chyba wychwycić. „Brangelina w Pipidówku!“, krzyczały mniej wiecej w tym tonie nagłówki gazet i portali. I o ile brzmiało to absurdalnie i dość groteskowo, to jednak cel wizyty był bardzo szczytny. Bowiem Angelina Jolie jest oficjalnym ambasadorem dobrej woli UNHCR-u i wypełniając swoje obowiązki, odwiedziła uchodźców i przesiedleńców (w większości kobiety) w kolektywnych centarch, w których żyją od czasu wojny. Zdjęcia Angeliny i zasuszonych bośniackich staruszek rzeczywiście mają w sobie coś urzekającego. Dla mnie osobiście Angelina dotąd była postacią kompletnie nierealną, tak jak z resztą wszyskie gwiazdy Hollywoodu, aż tu nagle nabrała cech osoby z krwi i kości. Dziwne to było. Możecie się tylko domyśleć jakie miało znaczenie dla lokalnych mediów i zwykłych obywateli. Wszyscy mówili o Angelinie, ale niestety dokumentacja przyjazdu, oprócz tej oficjanej, była słaba. Bośniaccy paparazzi się nie popisali, więc nie wiemy czy Angelina zjadła ćevapy, wypiła bośniacką kawę zagryzając ją baklavą, ale i tak stała się swojską, naszą, równą babką, w zwykłej kurtce, z długimi włosami w nieładzie i szerokim uśmiechem. Chyba z resztą o to chodzi w byciu ambasadorem dobrej woli. Ale na tym historia się nie kończy. Ona się w tym miejscu dopiero zaczyna. 




Wizyta była, minęła i powoli odchodziła w zapomnienienie, aż w pewnym momencie wybuchło nowe zemieszanie. Film! Angelina, wzruszona sutuacją kobiet, które spotkała, postanowiła spróbować swych sił jako reżyser i ogłosiła, że zamierza nakręcić film o ostatniej wojnie w Bośni i Hercegowinie. Nie były to słowa rzucone na wiatr i już wkrótce wiadomo było, że serbska telewizja Pink, która także emituje swój program w regionie i jest jedną z najpopularniejszych, odrzuciała propozycję współpracy z Jolie przy kręceniu filmu z powodu jego scenariusza. Media w BiH szybko sobie przetłumaczyły, acha,  Serbowie nie chcą kręcić filmu, w którym jest pokazana prawda o ich roli w czasie wojny...
Peany na cześć Angeliny trwały nadal, szczególnie gdy dowiedziano się, że główną rolę powierzyła nie jakiejś tam zagranicznej gwieździe, ale sarajewskiej aktorce Zanie Marjanović. Pochwałom nie było końca... Zana w wywiadach opowiadała o wspaniałym przygotowaniu Angeliny, ale szczegółow scenariusza nie zdradziła. Wkrótce, jak to bywa z tajemnicami, wyszły na jaw i wywołały burzę. 

Przewodnicząca Stowarzyszenia Kobiet ofiar wojny Bakira Hasečić w imieniu swoim i członkiń zaprotestowała przeciwko kręceniu filmu, ponieważ kobiety, ofiary gwałtów w czasie wojny, ponoć miały w scenariuszu zostać ukazane w złym i nieprawdziwym świetle. Tutaj trzeba koniecznie wtrącić coś co jest nieodzowne dla zrozumienia całej tej historii. Tajemnicą poliszynela jest w Bośni fakt, że wyżej wymienione stowarzyszenie, oraz stowarzyszenie Matek Srebrenicy, to organizacje, które już dawno przestały bronić swych członkiń a zajęły się raczej polityką. Kobiety z tych stowarzyszeń, często starsze, niewykształcone, z ogromnymi traumami z przeszłości i niepewnym statusem materialnym, stały się obiektem politycznej manipulacji z jednej strony, ale też ważnych faktorem życia publicznego z drugiej. Przewodniczące tych organizacji często zabierają głos w sprawach, o których nie bardzo mają pojęcie, a ten głos jest najczęściej sterowany przez partie nacjonalistyczne. Najsmutniejsze jest to, że przewodniczące też już dawno przystały na profity płynące z ich działalności, profity osobiste ma się rozumieć. Niestety mamy tu do czynienia z klasyczną pułapką. Podnieść głos na te kobiety znaczyłoby podnieść głos na ofiary, a tego nikt nie chce i nie tylko ze strachu czy poprawności politycznej ale właśnie z poszanowania dla ofiar wojny, szczególnie kobiet, które nacierpiały się wyjątkowo okrutnie. 



Ale wracając do tematu, do prasy przeciekły informacje, że film zatytułowany „Untitled love story“ opowiada o bośniackiej muzułmance, która zakochuje się w swoim serbskim oprawcy, który gwałcił ja podczas wojny. To wywołało burzę i oficjalny protest Stowarzyszenia Kobiet Ofiar Wojny. I w sumie, można by, zważając na kontekst i bardzo specyficzny charakter tego stowarzyszenia, rozumieć obawy tych kobiet. Nie oczekujmy od nich rozważań dotyczących wolości artystycznej, cenzury itd. Moim zdaniem one, jako ofiary, miały prawo poczuć się zaniepokojone. Niestety prawo do tego niepokoju wykorzystały w sposób dla siebie bardzo typowy, który zaowocował  niemałym skandalem, a mianowicie minister z Federalnego Ministerstwa Kultury Gavrilo Grtahovac cofnął pozwolenie na kręcenie filmu w Sarajewie... A w świat poszła informacja: bośniacki rząd zabronił Angelinie kręcenia filmu w Bośni. Jolie zaprosiła Bakirę Hasecić na rozmowę a ta odpowiedziała jej bardzo znaczącym komunikatem: „Nie ma takiej potrzeby!”

Burza nadal trwa, minister kultury Kantonu Sarajevo Emir Hadžihafizbegović obwieścił, że takie pozwolenie wydaje on i że jak Grahovac chce to może nasłać na niego policję. Głos zabrały rozmaite artystki, w tym Jasmila Żbanić, reżyserka filmu Grbavica“ i „Na putu“ oraz nadworna chorwacka komentatorka i pisarka Slavenka Drakulić. Stanowisko mają bardzo podobne: przy całym szacunku dla ofiar nie mają one prawa do cenzury sztuki. A mnie zastanawia jedno. Jak hollywoodzka gwiazda, o ile plotki o tym scenariuszu są prawdziwe, poradzi sobie z takim tematem, który jest na tyle odważny i mimo wszystko oryginalny, że nie zniesie żadnej banalizacji, powierzchowności i uproszczeń. Przekonamy się o tym już wkrótce. 

Update czyli telenoweli z Angeliną w roli głównej ciąg dalszy (19.10.2010.):


Minister Grahovac jednak się opamiętał i cofnął swój własny zakaz kręcenia filmu w Sarajewie. Jolie w międzyczasie wydała komunikat o tym, żeby nie osądzać filmu przed obejrzeniem, a producent "Scout Film" dostarczył ministrowi scenariusz, po przeczytaniu którego okazało się, że kontrowersyjnego wątku wcale tam nie ma... Media spekulują, że autorem plotek jest Željko Mitrović, dyrektor telewizji Pink, który rzekomo miał odrzucić propozycję Jolie, a tak naprawdę to nie spełniał wymogów...  Jeśli rzeczywiście to prawda, to Željko miał duże wyczucie w czarnym PR. Skandal szyty na bośniacą miarę!

poniedziałek, 27 września 2010

"Jasmina" reż. Nedžad Begović

 Jedną z rzeczy, której najbardziej brakuje mi w Sarajewie to dobre kino z ambitnym repertuarem. Na kino mam ochotę zawsze, wszędzie, o każdej porze, a moment gdy gasną światła a ja zatapiam się w fotelu należy do najprzyjemniejszych rzeczy jakie znam. Do kina lubię chodzić w towarzystwie, ponieważ lubię się dzielić wrażeniami, ale dziesiątki razy byłam sama, bo nic mnie nie powstrzyma przed obejrzeniem filmu, na który mam ochotę. I choć kocham kino, to filmy kocham jeszcze bardziej, dlatego też w Sarajewie, z braku laku, stałam się wytrawnym piratem i nadrabiam zeległości oglądając filmy na komputerze, co oczywiście ma wiele dobrych stron. Z moich zapisków wynika, że w tym roku obejrzałam około siedemdziesiąt pozycji, które są zazwyczaj podzielone w bloki tematyczne, ale to już inna historia (może na inny blog?). Wracając do Sarajewa i tematu kina, jak już wspomniałam sytuacja nie jest zbyt różowa. W mieście są trzy kina: Apollo, które pamięta czasy socjalizmu, małe, kameralne, z bardzo ładną salą, ale niestety z fatalnym repertuarem (jeden komercyjny film na parę tygodni), jest też kino Meeting Point, które z założenia miało być kinem ambitnym, niestety planu nie realizuje wcale (jeden film na miesiąc). Oprócz tego prężnie działa multiplex Cinema City, ale bardzo rzadko pojawia się w nim coś co by spełniało minimalne standardy oglądalności, choć muszę zaznaczyć, że nie należę do tego rodzaju koneserów kina, którzy brzydzą się hollywoodzkimi produkcjami. Od czasu do czasu dobra komercja nie jest zła.
 
Pogląd na kino bośniackie zmienił mi się zasadniczo. Parę lat temu, jako młoda, entuzjastyczna miłośniczka wszystkiego co bośniackie, prawie każdy film oceniałam dobrze, jak z resztą większość książek, muzyki, przedstawień. Coż, te czasy minęły chyba bezpowrotnie, syndrom młodej slawistki odeszedł do lamusa i na szczęście wróciła dawna bystrość umysłu i umiejętność krytycznej oceny. Ogólnie kinematografia bośniacko-hercegowińska wypada w ostatnich latach dość blado. Każdego roku produkuje się dwa, trzy filmy, ale nie zawsze zasługują na uwagę. Ostatnim głośnym tytułem był film „Na putu” Jasmili Žbanić, o którym już pisałam. Teraz czekamy na nową głośną produkcję Danisa Tanovicia „Circus Columbia”, która jest bośniackim kandydatem do Oscara. Książka Ivicy Đikicia, na podstawie której został nakręcony film, jest bardzo dobrym tekstem i mam nadzieję, że dzieło Tanovicia spełni moje oczekiwania. Premiera w Sarajewie w połowie października i napewno nie omieszkam jakoś się ustosunkować do tego filmu. 

A tymczasem do kin wszedł zupełnie przyćmiony przez szum medialny wokół najnowszego dzieła Tanovicia (który z racji Oscara za „Ziemię Niczyją” jest uwielbianym przez bośniackie media celebrytą) film „Jasmina” Nedžada Begovicia. Muszę przyznać, że w sobotni deszczowy wieczór wybrałam się na niego bez większych oczekiwań. Kino bośniackie może nie trzyma europejskich standardów, ale zawsze staram się być na bieżąco. "Jasmina" to fabularny debiut Nedžada Begovicia a dość słaba promocja i brak recenzji sprawiły, że oprócz tego to miał być „dramat rodzinny“ szłam na ten film kompletnie nieprzygotwana. I oczywiście jak to zwykle bywa nad wyraz pozytywnie się zaskoczyłam.
„Jasmina“ to kino jakie lubię najbardziej. Kameralne, oszczędne w słowach, z naciskiem na obrazy i relacje między bohaterami. Trochę metaforyczne, trochę realistyczne, sentymentalne, z tylko lekką domieszką magicznego realizmu. Historia zaczyna się w ogarniętym wojną Sarajewie. Czyli klasyka współczesnego bośniacko-hercegowińskiego filmu. Daję konia z rzędem temu, kto znajdzie film, w którym wojna nie pojawia się w żadnym konekście. Choć w tym wypadku oblężenie Sarajewa jest tylko tłem tej historii, jej zarzewiem właściwie, to jest obecne do końca filmu a jak wiemy w przypadku takich minimalistycznych filmów drugi plan jest równie ważny jak pierwszy. Historia jest bardzo prosta, a postaci niewiele. Mamy tradycyjnie rodzinę (ulubiony zbiorowy bohater lokalnych filmów), małżeństwo z małym dzieckiem, około roczną, tytułową Jasminą oraz babcię dziecka Safiję. Sarajewo płonie pod gradem pocisków, rannych i zabitych jest coraz więcej, spać nie dają spadające bomby. On jako głowa rodziny chce uratować swoich najbliżych i załatwia miejsce w konwoju do Chorwacji dla żony, córki i teściowej. Przekazuje im też klucz do mieszkania na małej dalmatyńskiej wysepce, na której kobiety mają szansę przeczekać wojnę we względnym spokoju. Jednak w ostatnim momencie żona, lekarka pracująca w miejskim szpitalu, przyciśnięta odpowiedzialnością za los mieszkańców Sarajewa, postanawia zostać i wypełniać swoją powinność. Kwituje to prostym stwierdzeniem: „A co ludzie powiedzą? Że lekarka a uciekła...” Mamy tu więc głęboko moralną postawę, która na szczęscie jest pozbawiona patetyki i sztucznego ofiarnictwa. W zimowy ponury dzień Safija wraz z małą Jasminą wyruszają autobusem wraz z innymi uchodźcami i wkrótce docierają na opustoszałą, dalmatyńską wysepkę. Daleki od stereotypu obraz dalmatyńskiej mieściny jest zdecydowanym plusem filmu. Rozpadające się kamienice, pustki na ulicach, w kawiarniach i na wybrzeżu nie przypominają w niczym lazurowych dalmatyńskich kurortów jakie zwykle przedstawia się w filmach. Jedynymi mieszkańcami, jakich wraz z głównymi bohaterkami filmu poznajemy, są miejscowi pijaczkowie. I tu kolejne pozytywne zaskoczenie - lokalni menele nie są, jak to często w polskich „społecznych“ filmach bywa uosobieniem łagodności, spokoju, mądrości życia i cierpliwości wobec ciężkiej sytuacji życiowej. Reżyser, przynajmniej na początku filmu, uciekł na szczęście od tak częstej w filmach mityzacji biedy i wykluczenia czego nie doświadczymy w polskich produkcjach typu „Edi“ czy „Boisko bezdomnych“, w których życie ludzi zepchniętych na margines jest przedstawione w taki sposób, że widz ma ochote rzucić wszystko i przeprowadzić się na Centralny, by przy ognisku popijać wódeczkę w gronie dobrych znajomych. U filmie Begovicia miejscowe pijaczyny wyłudzają pieniądze od Safiji spacerującej z wózkiem w sposób dość natarczywy, a gdy okazuje się, że jeden z nich – Stipe jest jej sąsiadem, bezczelnie nachodzi ją w środku nocy rządając alkoholu. Safija jest osamotniona, boi się sąsiada, jest schorowana a obrazy płonącego Sarajewa i strach o córkę i zarazem matkę małej Jasminy powodują, że podupada na zdrowiu. I jak się można było domyśleć ląduje w szpitalu a Jasmina zostaje w rękach alkoholika Stipe, który wbrew sobie, zostaje jej opiekunem. Fabuła więc nie zaskakuje, ale jednak relacja pomiędzy kloszardem a małą dziewczynką jest pokazana w dosyć świeży sposób bez uciekania się do płytkich stereotypów. Oczywiście Stipe zmienia się pod wpływem małej dziewczynki, ale nie jest to przemiana z fanfarami, szybka, natychmiastowa. Nie ma też na szczęście wątku romantycznego, jest kilka chwil grozy, kilka gagów, dużo niewymuszonego ciepła... Jasmina, nie otwiera bohaterowi drzwi do świetlanej przeszłości, wyjścia z nałogu, urządzonego życia z białym obrusem i kwiatami w doniczkach, wręcz przeciwnie, jej nagłe pojawienie się w życiu Stipe uchyla przed nim dawno wymazaną przeszłość – biedę zapyziałego miasteczka na końcu świata w którym najważniejszym wydarzeniem jest przybycie promu, dzieciństwo spędzone na kupie i matkę, której obraz nieudolnie Stipe próbuje odtworzyć w pamięci i pod postacią malowidła na ścianie swojego rozpadającego się mieszkania. Na darmo. Przeszłość pożera go, ciągnie w dół, w alkohol, w szaleństwo. Jasmina jest jedyną szansą na wybawienie, ale jednak szansą niespełnioną. Scena przypłynięcia promem jej matki jest bardzo obrazowa. Świat zewnętrzny ingeruje w życie wyspy, wysysa wszystko co do niej nie należy. Stipe próbuje się bronić przed tym co nieuniknione, ale wie że to nie ma sensu. Oddaje dziewczynkę matce a sam wraca do pustego mieszkania i próbuje zakląć swój los staniem na głowie, bowiem wierzy, że jeśli to mu się uda, wszystko odmieni się na lepsze. Przez cały film próbuje dokonać tego wyczynu i oczywiście mu się to nie udaje. Jednak odejście Jasminy daję mu niespodziewaną, nawet dla niego samego siłę. Banalność tego filmu, oszczędność w środkach wyrazu, niepretensjonalność sprawiają, że mimo iż to nie jest arcydzieło alternatywnego kina, to z pewnością zajmuje ważne miejsce w bośniacko-hercegowińskiej kinematografii. 

Następnego dnia po obejrzeniu „Jasminy“, w chorwackiej telewizji natrafiliśmy na film „Kenjac“ Antonija Nuicia, który niewiarygodnie wpisał się klimatem w produkcję Begovicia. Oszczędzę wam dokładnej recenzji, powiem tylko że jest dużo lepszy i że naprawdę warto go obejrzeć. Piękna, również odarta ze stereotypu sielskości Hercegovina z mroczną rodzinną historią w tle. Napewno warto.

"Jasmina", reż. Nedžad Begović




"Kenjac", reż. Antonio Nuić


środa, 8 września 2010

Miesiąc gorącego somuna i święto, którego nie obchodzę, ale które mnie jednak trochę obchodzi




Stuknęły dwa lata od przeprowadzki da Sarajewa. Rozpoczynamy trzeci rok sarajewskiej komedio-melo-dramy z akcentem na serial o charakterze obyczajowym.

Blog jak widać nadal niesystematyczny, ale przestałam się tym przejmować, statystyki mówią, że odwiedza mnie zawsze podobna liczba osób, więc uznaję, że i wy się również przyzwyczailiście. Lato minęło szybko, zbyt szybko i w tym roku prawie w połowie poza Sarajewem. Jedyne co było to albo deszcze, albo nieznośne upały, odwiedziny wiernych fanek miasta i Babilonu oraz festiwal filmowy, z okazji którego Morgan Freeman oprócz tego, że przeszedł się po czerwonym dywanie, to jeszcze zjadł ćevapa na baščaršiji!

Z rzeczy bardziej aktualnych to kończy się miesiąc postu ramadan. W tym roku, w odróżnieniu do poprzedniego, nie musiałam ukrywać się z drugim śniadaniem na tarasie i po kątach, na stojąco łykać popołudniową kawę. Nie musiałam poddawać codziennie (codziennie!) pomysłów co przygotować na iftar (pierwszy posiłek po zachodzie słońca), a następnego dnia słuchać co się jadło i jakie to było dobre. Nie słuchałam też przez 30 dni  komu się zrobiło słabo w tramwaju, kto się odwodnił, a kto zaspał na sehur (posiłek przed wschodem słońca) i komu zostało ile do menstruacji podczas której dobry bóg nie karze pościć.
W zeszłym roku,  koleżanki naprawdę pozwoliły mi poczuć na własnej skórze trud oraz radość płynące z miesiąca postu, ale pamiętam, że koniec ramadanu doczekałam z nieukrywaną ulgą. Tryb kawka-papieroski-ciasteczka bardziej mi odpowiada, nie ma co.
Na dowód tego, że Sarajewo nie jest jednak tak do końca małym Teheranem, jak mawiają niektórzy, w tym roku, po zmianie miejsca pracy, okazało się,  że nikt nie pości, więc przypominaliśmy sobie o ramadanie jedynie jedząc fenomenalne somuny (małe cienkie chlebki-placki), które chociaż, można kupić cały, to tylko w świętym miesiącu są godne uwagi. Zawsze gorące, przynoszę je do domu w lekko już zapoconej papierowej torbie, hojnie posypane jakąś dziwną przyprawą w ziarenkach, przypominającą skrzyżowanie kminku i anyżu. Smakują nieziemsko. Miły taki ramadan naznaczony li tylko ciepłym somunem. Pozostałych „atrakcji” pozbawiła mnie  ulubiona koleżanka z pracy, która co prawda miała zamiar pościć, ale jak stwierdziła przy takiej tuszy, a tuszę to ona ma (kto by nie miał jedząc burka na śniadanie!?), to bóg jej wybaczy, bo przecież otyłość to choroba, a chorzy nie poszczą wszak. Reszta w pracy to bezbożnicy albo co gorsza innowiercy.
Na iftarze w tym roku nie byłam, nie licząc jednego publicznego organizowanego w parku przez jakąś turecką organizację charytatywną. Natrafiłam na niego zupełnie przypadkiem, ciągnąc o zmierzchu do jakże kultowego w niektórych kręgach Babilonu, na zasłużone zimne piwo. W parku oprócz jedzenia i picia był występ prawdziwych tureckich derwiszy, który obejrzałam sobie z wielką przyjemnością. I to by było na tyle. Na iftarze domowym byłam w zeszłym roku i oprócz tego, że zaczyna się posiłek od suszonego daktyla, to reszta przypomina wystawny obiad. Nic specjalnego. Od jutra, a właściwie to za dwa dni, po Bajramie, ćevabdžinice na čaršiji znów się zapełnią  gawiedzią i wszystko wróci do normy.
To już mój chyba siódmy bajram w Sarajewie (są dwa w roku) i spędzam go niezmiennie tak samo, czyli najbardziej kameralnie jak się da – sama w domu. Nie wnikając w szczegóły, bośniackiej rodziny nie mam, nie licząc męża, oczywiście. Długa to historia, acz banalna w swojej wymowie, więc pominę ją milczeniem.
Co zaskakujące, za siódmym razem zauważam, że mam już swoje małe rytuały  -bajram jednak nie jest zwykłem dniem wolnym od pracy. Jak zawsze o świcie budzi mnie ezan, co jest zjawiskiem niecodziennym, choć mam meczet pod blokiem. Ale ezan bajramski ma taką moc, że przez zatyczki słychać. Bardzo jest z resztą ładny i podniosły i o ile nie wkradnie mi się w fabułę snu, to jest naprawdę miłym przeżyciem. Przy śniadaniu mam w zwyczaju oglądać świąteczny program, na który składają się transmisje z modlitw oraz różne arabskie programy, które mają dla mnie nieprzeceniony walor edukacyjny. Po tym rytuale już tylko czekać na cygańskie orkiestry pod oknami. Nie wiem jak w innych bośniackich miastach, ale w Sarajewie w pierwszy dzień bajramu pod oknem mamy Gučę lub co najmniej sceny żywcem wycięte z Kusturicy. To również sobie cenię bardzo. Nie cenię natomiast tego, że nie ma na ulicach żywego ducha, większość znajomych albo świętuje, albo korzystając z dłuższego weekendu wyjeżdża z miasta, sklepy są zamknięte, tramwaje jeżdżą rzadko. A wieczorem wielka impreza w mieście o charakterze raczej trubofolkowym. Białe kozaczki, minówki, chłopcy w marynarkach i w butach z czubem i Dara Bubamara śpiewa i jest wesoło ogólnie. Wszyscy ci którzy pościli mogą wreszcie znowu się opijać i grzeszyć jak bóg przykazał. No i nic dziwnego w tym niby nie ma, święto przecież. Niby nie moje, więc beż żadnych sentymentów, że sama siedzę, ale z drugiej strony - nie da się udawać, że go nie ma. Z roku na rok podskórnie i ja zaczynam odliczać dni do bajramu... Robię się podejrzanie konserwatywna na starość, czy co… A już za miesiąc i dziesięć dni kurban bajram! Będzie się zarzynać owce na pamiątkę ofiary Abrahama i dzielić mięso sąsiadom i znajomym (kolekcja takich mięs leży w zamrażalniku, jakoś nie mam pomysłu na starą baraninę). No a potem to już gwiazdka, a w tą z kolei wszyscy będą zachowywać się jakby jej nie było. 

Moje ulubione bajram retro hity. W drugim klipie godne uwagi stare pocztówki z Bośni.










czwartek, 17 czerwca 2010

Głowa lalki, jeden but


Latem na mapie mojego Sarajewa pojawia się dodatkowy punkt. I chociaż nie byłam tam wiele razy, to wracam myślami do tego miejsca. Nie daje mi ono spokoju. Przyciąga i przeraża jednocześnie. Z jednej strony swojskie, z drugiej kolorowe i egzotyczne. I bałkańskie. Strasznie bałkańskie. A Bałkany to jednak nie bajka jaką karmi zachód reżyser Emir Kusturica.

Są Cyganie, jest muzyka, jest towar. Pieniądz krąży, ludzie suną ospale, rozglądają się na boki, walczą z oczopląsem. Sprzedawcy wrzeszczą niemiłosiernie, zachwalając towar na wszelkie możliwe sposoby (mikrofony, monotonne nawoływania, energiczne rytmiczne skandowania, lub po prostu ciągnięcie wybrańców z tłumu za rękaw). Jednym słowem: autopijaca, czyli giełda samochodowa. Odbywa się w każdą niedzielę w dzielnicy Stup i oprócz rzeczonych samochodów można tam kupić wszystko - od skarpetek i absolutnie fenomenalnych krojaczek do kapusty, poprzez dywany, kanapy, pirackie płyty dvd, "świeżą" rybę aż po nagrobek!
Ogólnie rzecz biorąc atmosfera nie odbiega duchem od naszych rodzimych targów czy dawnego stadionu dziesięciolecia. Ale właśnie ten bałkański smaczek jest nie do przecenienia. Jak byłam tam po raz pierwszy osłupiałam od nadmiaru wrażeń, dźwięków i kolorów. Najbardziej fascynująca, ale też i przygnębiająca jest jedna, wcale nie mała część, w której królują Cyganie. Nie przesadzę jeśli powiem, że jest to jeden wielki śmietnik na sprzedaż. Głowa lalki, jeden but, dezodorant używany,  książki wszelkiej maści w różnych europejskich językach, puste pudła, splątane kable, metalowe części, śrubki, platskiwe torby z dziwną zawartością, szmaty, szmatki i bógwiecojeszcze.

Ciekawsi od tych towarów są oczywiście ich sprzedawcy -  wyglądają mi na życiowych nieudaczników,  drobnych cwaniaczków, starszych pijaczków, typów spod ciemnej gwiazdy. Błyszczą złote zęby, kopcą się papierosy. Sprzedają też kobiety z dziećmi, najczęściej z co najmniej jednym wiszącym u piersi, są też całe rodziny, które w pozycjach półleżących, wokół swojego stoiska, jedzą zakupione trochę dalej ćevapy i popijają je piwem lub turecką odblaskową oranżadą z wielkich butli. Zastanawiam się co sobie myślą. Jak traktują to miejsce. Ile zarabiają na tej sprzedaży i czy w ogóle zarabiają. Chciałam się tego wszystkiego dowiedzieć, zgłębić, popytać, pogadać. Ale zmogło mnie to miejsce. Może to kwestia upału, może strachu i nieśmiałości, a może wstydu, że należymy do tak innych światów, które tylko tam, na tej dziwacznej giełdzie mają szanse się spotkać. Mierzę się z tym tematem. Póki co, zostawiam was ze zdjęciami, które Kenan zrobił podczas naszej ostatniej wyprawy na giełdę. Wróciliśmy do domu z nowym członkiem  rodziny- klasycznym rowerem Hercules, który zastąpił ukradzionego poprzednika (po cichu mieliśmy nadzieję, że go odnajdziemy w ponownej sprzedaży, ale nie było nam dane). W tą niedzielę, jadę do pana od rowerów po specjalną oponę do mojej Vinety, więc będzie kolejna okazja ponownego podejścia do tego tematu.

























Zdjęcia: Kenan Efendić

środa, 26 maja 2010

Mahaluša




Miejsko-wiejskość Sarajewa mnie fascynuje, czasami przeraża, najczęściej śmieszy. Chociaż to zjawisko nie ma zbyt wiele wspólnego z prowincjonalizmem, zaściankowością czy zacofaniem, ba, można by nawet pokusić się o stwierdzenie, że jest właściwie bardziej neutralne, niż pejoratywne. Szczególnie dla przybysza z zewnątrz to fantastyczny materiał do obserwacji. Skansen zachowań i interaktywne muzeum w jednym.

Miejsko-wiejskość wynika, moim skromnym zdaniem, z wyjątkowej struktury bałkańskich miast, które zachowały otomański charakter. Oczywiście oprócz kulturowego dziedzictwa dużą rolę odgrywają również czynniki ukształtowania terenu, czyli skaliste wzgórza, wąskie cieśniny rzek, w których osadzone są bałkańskie miasta. Sarajewo wpisuje się w ten typ idealnie – w centrum, w dolinie, wspólna przestrzeń miasta: handel, urzędy, instytucje, rozrywka, a na wzgórzach mahale, zamknięte społeczności, z patriarchalną strukturą, gdzie rodzinne i sąsiedzkie stosunki są najważniejsze, gdzie nie ma miejsca na anonimowość i odmienność. Mahale z domami zaglądającymi sobie w okna, podwórzami i ogrodami, dymiącymi kominami, czasami nawet z kogutami piejącymi, przywołują na myśl wieś. To unikatowe połączenie kultury miejskiej i zamkniętych ruralnych mikroświatów rządzących się swoimi prawami daje niezwykłe połączenie. „Prawdziwi Sarajewianie” to ci z mahali, chociaż które mahale należą do miasta, a które już nie, ciężko stwierdzić, zapewne zależy to od punktu widzenia.

I pewnie stąd ten niesamowity miks mentalności „tubylców”. Jednym z najciekawszych przypadków, o którym można by książki pisać, jest mahaluša. Sam rzeczownik pochodzi oczywiście od słowa mahala i oprócz mahalati (plotkować, obgadywać) jest jednym z najczęstszych derywatów tego słowa.

Mahaluša jest naprawdę pojęciem ciężkim do zdefiniowania, jeśli chce się uciec od stereotypów, ale naprawdę się nie da i gdyby nie empiryczne doświadczanie (ważna jest ciągłość!) ich istnienia pewnie bym oskarżała używających tego terminu o uprzedzenia, konserwatyzm i mizoginię. Cóż. Czasami jednak trzeba się ugiąć przed polityczną poprawnością i postawić sprawę jasno: mahalusa to kobieta, uosobienie miejsko-wiejskości na najwyższym szczeblu. Mahaluša przede wszystkim plotkuje, plotkuje, plotkuje, wie wszystko i zawsze z własnego doświadczenia, ewentualnie z doświadczenia koleżanki siostry bratowej lub kuzyna zięcia z Australii. Oprócz tego, że mahaluša ciągle gada i obgaduje, wszystko wie, wszystkich zna, wszystko śledzi na bieżąco, i bezpośrednio lub pośrednio przeżywa. Do tego wszystkiego podbudowuje swą wiedzę o świecie wielce wiarygodnymi źródłami jakimi są media – brukowce i najgorszego sortu talk-showy i programy telewizyjne. Bo po pierwsze jak coś w gazecie napisali, a w telewizji pokazali to jest prawda i koniec kropka. Nie ma takiej siły, która by autorytet mediów mogła zaburzyć. Oprócz tego mahaluša ma też cechy męczennicy, która zawsze ma najgorzej, wiatr jej w oczy nieustannie dmucha, piach zaślepia, a deszcz pada akurat jak ona nie weźmie ze sobą parasola. Ciśnienie skacze jej równie często jak i poziom cukru we krwi. Jeśli nie wypije pięciu kaw dziennie, ma się rozumieć. Oprócz tego wszyscy zmówili się przeciwko niej, a ona przecież zawsze chce dobrze i nigdy nikomu nie szkodzi. „Ali šta ćeš, tako ti je to u životu, bona Kristina!”.

Jeśli chodzi o mężczyzn mamy do czynienia ze stosunkiem ambiwalentnym, oscylującym od feminizmu („bo chłop to głupi jest”, „nie ma co na chłopa liczyć w życiu”, „z chłopem to tylko problemy”, „chłop to tylko do jednego potrzebny”) do patriarchatu („włóż szpilki, pokaż pupę i uwydatnij dekolt, faceci to lubią, potem zrób mu pitę, upiecz baklawę i przyrządź dobrą kawę, podetknij pod nos, pozmywaj, nie gadaj za dużo, urodź dziecko i módl się do boga, żeby pierwszy był syn”). Oprócz tego mahalusa strasznie nie lubi wieśniaków. W mieście nie potrafią się zachować jak należy i wszystko to, tatałajstwo, tylko śmieci, brudzi, zabiera pracę i miejsce w tramwaju. Ogólnie wszystko co złe to ludzie ze wsi, ewentualnie z Sandżaku.

Od dwóch tygodni mam takie gadki na co dzień. Nie to, że nie słyszałam ich wcześniej, a jakże. Ale teraz mam je z nieprzemienną intensywnością, od 9 rano do 17 popołudniu, podczas rozlicznych przerw na kawę („Pijesz kawę bez cukru?! Bona Kristina, przecież to nie ma sensu, co udajesz, że na diecie jesteś? Co? Że niby nie lubisz słodkiej? Przecież to niemożliwe!”) oraz na papieroska („Kristina, powiem ci w wielkim zaufaniu, że papierosy powodują raka! Tak, tak, szczególnie te które palisz są niedobre. Mówię ci, pal Driny, to są zdrowe, nasze papierosy, bez tych dodatków jakiś takich rakotwórczych, nasz czysty tytoń!”).

Moja nowa przyjaciółka A., której życie, pełne przeciwności i złośliwości losu, poznałam już w pierwszym dniu z dokładnością do pod-znaku w horoskopie i cyklu menstruacyjnego („Ja jak mam dostać (wiadomo co), to taka jakaś nerwowa jestem, w krzyżu mnie łupie, ściska mnie w piersiach, gulę mam w gardle, pocę się nadmiernie, na nic dezodorant… a jak już dostanę (wiadomo co), to się skręcam z bólu, latam do tej ubikacji, bo się boję, że jak mi przepuści, to wstyd będzie, szef zobaczy, eh, moja Kristina, nie jest łatwo nam kobietom, oj nie, nie!”).

Oj, nie, nie. Nie pracuję w sklepie spożywczym. Nie, nie pracuję w mięsnym, na targu, w podrzędnym biurze. Pracuję sobie w organizacji zajmującej się wyższym wykształceniem, procesem bolońskim i tego typu górnolotnymi sprawami. Quality Assurance, Accreditation Process, TEMPUS projects, ENQA, EQAR. Cokolwiek to znaczy. A moja przyjaciółka A., skończyła ekonomię i swobodnie prowadzi smal talk po angielsku, jak również pertraktacje w sprawie wysokobudżetowych projektów z przedstawicielami różnych poważnych instytucji europejskich.

W przerwach daje mi złote rady i z troską wypytuje o moje plany na przyszłość („Nie chcę być niedyskretna, ale nie uważasz, że czas już pomyśleć o brzuszku?”, „A ile zarabia twój mąż, ile płacicie za mieszkanie, ile wydajesz na kosmetyki, czy wolisz czytać książki czy oglądać filmy?...”).

Wykształcona plotkara sypiąca złotymi myślami, nieustannie mówiąca, radząca, zawsze chętna aby sobie ponarzekać, po obgadywać, wysłucha cię z przyjemnością a przy okazji wyciśnie z ciebie wszystko to czego nie chcesz powiedzieć. Oprócz tego dobry kompan do relaksowania się na tarasie, grzania w majowym słońcu. Ciasteczko ci z domu przyniesie, maść na zajady,poleci lekarza, a jak jesteś chory zadzwoni i zapyta czy ci lepiej. Bałkański koloryt. Chwilo trwaj dopóki nie zamienisz się w koszmar!


Na deser z wielkim przymrużeniem oka piosenka o tytułowej bohaterce. Tekst jest boski!







:)))


Pijem fuka jedem luka,
sarmu kuham gulim krompir
bice rucak bruka!

jeeeee... Persa u kuci....ajmo

Ja sam malo bila u Halila
lozu pila pa se malo razvalila
sinu mo odijelo sila pa fino naplatila
kada sam dosla kuci lozu povratila
dosla sebi pa onda do Bembe svratila
sva sam ti se usrala neka dzukela me pratila
upaljac sam na nj bacila vas u golom znoju
ev' sad nemam vatre da pripalim dzoju
promijenila boju zovem Janju na mobu
halo bona idemo na probu
u petak je nastup u klubu penzionera
nailazi Coro sa stojkom, umijesto pragova spera
i zacera onog kera pa opet na Fiku kuka
bjezi Coro nos' te djavo naporni ste bruka
malo sam zaglavila nisam sminku stavila
odoh dalje u patrolu a ja Franka te pozdravila

Refren:

I´m still, I´m still Persa from the mahala
Sada gonim bike nekada sam konja jahala
Moram ic' zurim nisam rucak skuhala
Bila na trznici malo sam balahala

Prolazim kroz Harlem u igraoni Zejna
trosi penziju na PC-u ceslja Max Payne-a
otracala mijesnu zajednicu Mandu sa saltera
dronfa zadnja vazda joj viri pola haltera
a sestra joj jos gora ma sta ti je bona
drali je svi od zupanije do kantona
a mater im je stvarno divna zena bila
umrla mlada (pokoj joj dusi)
dohakala joj nargila
kako s' ti suti nepitaj mene
imam migrene i ubise me vene
odoh do Irene da mi vrati viklere
daj mi tu jednu maramicu ako mi se usput prisere
et vid'cemo se, nemam kad vise naprdivat
naleti na seriju pa cemo je zalivat

eto moja ajde, jasta, cao i pozdravi kod kuce sve


sobota, 15 maja 2010

Ogłoszenia parafialne


I znowu mnie nie było. Za długo. Wyłączyłam się z codziennego obiegu, wyizolowałam i w realu ,i w wirtualu. Miewam takie okresy. Ale jak się okazuje czasu nie zmarnowałam. To naprawdę banalne, ale przyszła wiosna i wraz z lepszą aurą przyniosła i lepszą karmę. Przez ostatnie miesiące coś tam pisałam, coś tam tłumaczyłam, pracowałam przy ciekawym festiwalu (Modul Memorije 2010), obejrzałam około 50 filmów z czego większość naprawdę dobrych. Usilnie szukałam pracy i zmagałam się z bośniacką transformacyjną beznadzieją. Zrozumiałam co znaczy frazes "brak perspektyw". No i chyba jeszcze nigdy nie czułam się tak bardzo cudzoziemcem - obcym.
Ale koniec końców wyszłam na prostą. Znalazłam pracę z którą wiążę nadzieje, napisałam reportaż, który dostał nagrodę, przetłumaczyłam wybór wierszy i zrobiłam długi wywiad z autorką (chodzi  o mojego sarajewskiego dobrego ducha Marinę Trumić, której mam zamiar poświecić następny post  a wywiad i wiersze można będzie przeczytać w 4 numerze czasopisma (sic!)), który ukaże się już niebawem. Ale wszystko po kolei. Przede wszystkim chwalę się TYM.
Czasopismo "Korespondencja z ojcem" można kupić w empikach w całym kraju. Na zachętę zamieszczam pierwsze akapity, które w końcu weszły okrojone do ostatecznej wersji tekstu... 
Oprócz tego w czasopiśmie powinny zacząć ukazywać się już wkrótce moje przekłady współczesnych młodych, mało znanych, ale przyszłościowych poetówi i pisarzy bośniacko-hercegowińskich.

***
 
Pępek Europy zaszyty od wewnątrz


Zamach na arcyksięcia Ferdynanda i wybuch pierwszej wojny światowej, Jugosławia, zimowa olimpiada 1984 i sympatyczny wilczek lecący na nartach, Tito i partyzanci, wojna bośniackich Serbów z bośniackimi muzułmanami z bośniackimi Chorwatami, z bóg wie kim jeszcze i dlaczego, bałkański kocioł, nie wiadomo o co chodzi… i to krwawe kilkuletnie oblężenie miasta, ludobójstwo w centrum Europy, które przecież po drugiej wojnie światowej nie miało prawa się wydarzyć. Śpiew muezinów łączy się z dźwiękiem dzwonów, w pamięci migoczą krwawe sceny rozpoczynające w latach dziewięćdziesiątych każde główne wydanie dziennika… to gdzieś daleko, głęboko, niby Europa, ale przecież muzułmanie, Słowianie, wymieszani, nie wiadomo…
Tak mniej więcej wygląda proces myślowy przeciętnego Europejczyka w średnim wieku, który słyszy hasło: Sarajewo. Ci bardziej zorientowani przypomną sobie, że miasto leżące w sercu dzikich, nigdy nie zrozumianych do końca i kipiących od stereotypów Bałkanów, nazywane było Małą Jerozolimą – dlaczego akurat tak – tego już dobrze nie pamiętają, pewnie chodzi o to, że muzułmanie, Żydzi i chrześcijanie...
A wschodnio-środkowo-europejczycy: Polacy, Czesi, Węgrzy przypomną sobie Jugosławię, ciepły szafirowy Adriatyk, powiew „prawie-że-zachodniego” luksusu, zazdrość o czerwone paszporty - przepustki na upragniony Zachód, odnajdą też w pamięci przychylność mieszkańców, których język łatwo było zrozumieć, a z niechęcią będą wspominać wielkie płócienne kraciaste torby, w których taszczyli na wczasy to co mieli w nadmiarze i mogli sprzedać, aby potem kupić to czego na co dzień im brakowało. Sarajewo to dla nich miasto w byłej Jugosławii i tak jak dla wszystkich symbol ostatniej wojny.
Co myślą młodsi, ci którzy nie pamiętają świata podzielonego żelazną kurtyną, którzy na wakacje jeżdżą do Costa del Sol i Szarm el Szeikh? Pewnie też skojarzą Sarajewo z wojną, przed oczami wyobraźni mignie im burza siwych włosów Radovana Karadżicia, którego proces trwa w Hadze. Młodzi Polacy przypomną sobie może parę numerów z popularnego w Polsce albumu Jugoton, skojarzą Gorana Bregovicia, może Emira Kusturicę.
A tych którzy zamiast na greckie wyspy czy hiszpańską riwierę wybiorą się podczas wakacyjnej włóczęgi do Sarajewa, miasto oczaruje – jestem pewna, mnie przecież totalnie oślepiło, a nie znam nikogo kto po pierwszej wizycie nie zachwyciłby się nim.
Ściśnięta starówka w osmańskim stylu, pełna małych sklepików z bibelotami, szmatkami, wszelakim rękodziełem, kutymi mosiężnymi i miedzianymi naczyniami, starociami, antykami i tanim badziewiem z Turcji, które można kupić wszędzie. Dym unosi się z kominów, w co drugiej knajpce wielki ruszt, na którym smaży się mięso, tłuszcz cieknie, pachnie, skwierczy. Tylko jeden warunek - żadnej wieprzowiny! Pełno tu kawiarni, meczetów, kilkunastocentymetrowe szpilki i mini spódniczki przeplatają się z kolorowymi hidżabami. Tłum sunie  nieśpiesznie po białych gładkich śliskich kamieniach.. Nawet w sezonie na Baszczarszii większość to miejscowi, prawdziwy rarytas dla backpakersów.
Sarajewianie w starej części miasta mają swoje sprawy, spotykają się, spacerują, jedzą, kupują, modlą się, chłopcy komentują wystawiające się na pokaz dziewczyny, koty wygrzewają się na słońcu, umorusane cygańskie dzieci proszą o drobne. A wokół roztaczają się wzgórza, w nocy migoczą tysiące świateł domów i latarni, otulają dolinę, przyciągają wzrok.
W austro-węgierskiej części pełno sklepów: trochę międzynarodowych sieciówek, trochę lokalnych firm, niektóre wystawy wystroju nie zmieniły chyba od lat siedemdziesiątych. Mnóstwo nowoczesnych kawiarni, ulica Marszałka Tity tętni życiem, a tłum taki sam- powolny, leniwy, trochę tandetny, trochę tradycyjny, wiejsko-miejski.
Oprócz dziesiątków meczetów, w centrum kościół katolicki – katedra nawet, w południe słychać dźwięk dzwonów, ale na mszy tłumów nie raczej nie ma. Niedaleko żydowska świątynia, zawsze zamknięta, choć w katalogach turystycznych i spotach promujących Bośnię i Hercegowinę obowiązkowo się o niej wspomina, tak samo jak o wielkiej prawosławnej cerkwi, która odnowiona z zewnątrz, świeci pustkami w środku.
Na pierwszy rzut oka Sarajewo to spełnienie snu o prawdziwym multikulturalizmie – wielkie religie monoteistyczne od wieków współistnieją w pokoju i zgodzie czerpiąc z siebie nawzajem. Niestety taki obraz wydaje się być ułudą i każdy kto w mieście zatrzyma się na dłużej, kto uważnie słucha jego mieszkańców szybko zorientuje się, że lokalny multikulturalizm ma charakter fasadowy i jest po prostu jednym z mitów, tak samo jak to, że z powodu Sarajewa wybuchła pierwsza wojna światowa. Tu wszystko ma drugie dno i nic nie jest takie jakie wydaje się być na pierwszy rzut oka.
Wejść w tkankę tego mitu, przegryźć ją od wewnątrz nie jest łatwo. Czym dłużej tu jesteś, czym więcej czytasz, słuchasz, pytasz – tym mniej rozumiesz. Każdy ma swoją prawdę, każdy ma swoją wizję. W Bośni zapomnij o obiektywizmie i pogódź się z tym, że nie wiesz, nie rozumiesz do końca, ale mimo to będziesz próbował. Pytaj, obserwuj, myśl, tę układankę można jakoś poskładać.

Rozmawiam z różnymi ludźmi. Serbowie, Chorwaci, Bośniacy – obywatele Bośni i Hercegowiny i Boszniacy – bośniaccy muzułmanie. Wszyscy są młodzi, wszyscy mieszkają w Sarajewie, wszyscy postanowili przekonać mnie do swoich racji i zapewnić, że przedstawiany przez nich obraz Sarajewa to ten prawdziwy. 

(c.d. w 17. numerze Korespondencji z ojcem)

poniedziałek, 1 marca 2010

Komu "W Drogę", temu czas....

Kolejną zbyt długo trwającą pauzę na blogu przerywam recenzją, wyczekiwanego przez mnie oraz wszystkich naokoło, filmu W drodze, o którym z resztą wspomniałam w poprzednim poście.

Jasmila Žbanić ma do tej pory na swoim koncie jeden, całkiem niezły film Grbavica, który przy wszystkich swoich formalnych słabościach, porusza widza mocną historią oraz świetnymi rolami znakomitej jak zawsze Mirjany Karanović oraz młodej debiutantki Luny Mijović. Grbavica w 2006 roku dostała Złotego niedźwiedzia na festiwalu u Berlinie i od tej pory wszystkie oczy w Bośni zwróciły się w stronę Jasmili Žbanić – jedynej nadziei bośniackiego kina, która miała wyprowadzić tutejszą kinematografię z prowincjonalnego zaułka wprost na oświetlone błyskiem fleszy czerwone dywany filmowej Europy a nawet świata.

Nie trzeba chyba zgadywać, że Žbanić presji nie podołała i nakręciła film bardzo słaby, który jest przede wszystkim ukłonem w stronę zachodniego widza, ale obawiam się, że ci którzy do niego dotrą, a będą to raczej wyrobieni widzowie art-housowego kina, nie złapią się na tanią, serialową estetykę tego filmu.

Ja miałam naprawdę duże oczekiwania, szczególnie po obejrzeniu trailera. Po przeczytaniu kilku wywiadów ze Žbanić oraz wstępnych recenzji, które pojawiały się jeszcze przed tegorocznym festiwalem w Berlinie, wywnioskowałam, że z filmem nie zgodzę się na płaszczyźnie ideologicznej, co potem okazało się pomyłką, ponieważ mojej niezgody nic nie mogło wywołać, bo film właściwie nie ma żadnego przesłania, a nawet nie otwiera żadnego pytania. A powinien z uwagi na to, że porusza (choć to raczej złe słowo) jeden z najbardziej fascynujących i aktualnych problemów współczesnej Bośni czyli wahabizmu. W drodze można streścić w jednym zdaniu: szczęście jednej pary niczym z kolorowego magazynu – stewardessy Luny i kontrolera lotów Amara – rujnuje jego zupełnie przypadkowe wstąpienie w szeregi wahabitów. Właściwie brzmi całkiem nieźle i można by z tego zrobić naprawdę dobrą historię. Oczekiwałam, że reżyserka postara się odpowiedzieć na kluczowe pytania – co pcha młodych, do tej pory niezbyt wierzących, ludzi do wyrzeknięcia się dotychczasowego życia i radykalnego zwrotu w stronę anachronicznego, fundamentalistycznego wręcz ujęcia Islamu. Jak takie wybory wpływają na tych którzy ich dokonują oraz jak to się odbija na ich bliskich. Co dostają w zamian i dlaczego jest to takie niebezpieczne? Niestety z tego filmu się tego nie dowiemy, bo ani martwe, sztuczne serialowe dialogi, ani nazbyt upiększone i rozwleczone do niemożliwości sceny aspirujące nieudolnie do najlepszych tradycji kina europejskiego, wreszcie bardzo słabi aktorzy, na których patrzenie przy kilkuminutowym zbliżeniu staje się męką, nie są w stanie dać odpowiedzi lub zmusić do rozmyślań. Oprócz formalnie słabych stron, największy zarzut można by postawić wobec fałszywego pokazania życia wahabickiej wspólnoty, która w ujęciu Žbanić przywodzi na myśl raczej przeciwnych whabitom sufickich mistyków… Każdy kto widział na ulicach Sarajewa facetów w krótkich spodniach z długimi brodami, kto kupował coś w prowadzonych przez nich sklepach czy też chociażby śledził nieliczne, ale jednak istniejące materiały prasowe i telewizyjne, wie, że daleko im do tych z filmu W drodze. Do takiego obozu jaki jest przedstawiony w filmie, do orientalnych namiotów pokrytych perskimi dywanami może i sama bym pojechałam, ale wolnego – wiadomo, że te słynne obozy tak nie wyglądają i że nie o odpoczynek na łonie przyrody i poza zasięgiem telefonu komórkowego, w nich chodzi… Ale wielu po obejrzeniu tego filmu pewnie da się nabrać i niestety może pomyśleć, że wahabici są nikomu nieszkodzącą wspólnotą bardzo religijnych ludzi… Nawet fakt, że Luna z naganą ocenia przypadki poligamii z nieletnimi i nadmierny konserwatyzm członków sekty, to jestem przekonana, że w wierze modnego dziś pluralizmu, tolerancji i fałszywego multikulturalizmu, widz będzie usprawiedliwiał wahabitów. Może nie stanie, tak samo jak główna bohaterka po ich stronie, ale będzie próbował ich „zrozumieć” i wmawiać sobie, że te wszystkie pokryte od stóp do głów kobiety bez twarzy i najmniejszego prawa głosu są szczęśliwe, nawoływania do religijnej nienawiści są prawem do wyrażania swojej opini, a karabiny i materiały wybuchowe posiadają wahabici tylko i wyłącznie w celach obronnych. Ale mniejsza o to. Informacje należy czerpać z innych źródeł niż film fabularny, który raczej powinien oprócz dostarczania estetycznych wrażeń, otwierać pewne społeczne, etyczne i polityczne pytania. Ten tego nie robi, przede wszystkim dlatego, że dwójka głównych bohaterów nie jest wiarygodna. Amar w swoim nawróceniu religijnym jest bardzo płytki. Przyjmuje nową doktrynę (trzeba pamiętać, że nad wyraz restrykcyjną), obcuje na co dzień z jej wyznawcami, który wierzcie mi, nie przypominają cierpliwie tłumaczących swoje prawdy świadków Jehowy, ale swojego życia codziennego, poza paroma szczegółami nie zmienia. Ktoś kto przyjmuje doktrynę wahabizmu nie będzie raczej tolerował, że jego kobieta (w dodatku nieślubna!) sama wychodzi w krótkiej, obcisłej kiecce potańczyć, kwitując tylko to wydarzenie lakonicznym „Nie jest ci ładnie w tej sukience”. Oprócz tego ,ciężko uwierzyć, że reżyserka jest mężatką, bo niestety życie w związku jest ukazane w nader schematyczny, płytki sposób pozbawiony prawdziwych emocji. Luna na nagły zwrot Amara reaguje dosyć spokojnie i właściwie zależy jej tylko na tym, żeby on był taki jak dawniej. Nawet nie próbuje dociec do go skłoniło do tego czynu, a oprócz tego w filmie nie pada z żadnej ze stron pytanie co będzie z nimidalej, i jak pogodzić dwa totalnie nieprzystające do siebie światy. Žbanić pomija tę kwestię skupiając się raczej na strojach głównej bohaterki oraz tym co kupuje na targu czy w cukierni. Film jest też zupełnie niepotrzebnie obciążony wątkiem wojennej traumy, która oczywiście jest tematem wielkim i nadal ważnym, ale nie wymaga obecności w absolutnie każdym aspekcie życia i sztuki. Bohaterowie, oprócz tego że zmagają się z wyżej opisanym problemem, są również obciążeni sieroctwem i doświadczeniem wychodźstwa… Niestety związek jaki mogą te dwie rzeczy mieć z wahabizmem został pominięty, a wojenna trauma bohaterów miała raczej za zadanie wyciśniecie kilku dodatkowych łez zachodniego widza. To z resztą kolejny przykład na niepotrzebną wiktymizację i tworzenie martyrologicznego obrazu jaki od końca wojny jest stale obecny w bośniackiej literaturze i filmie. Aby było jeszcze bardziej dramatycznie oprócz demonów z przeszłości i rozpadu związku Luna przeżywa kolejny dramat (ale i ten jej zbytnio nie załamuje). Mianowicie usilnie stara się o dziecko i po dwóch latach prób poddaje się terapii hormonalnej oraz przygotowuje do bolesnego sztucznego zapłodnienia. Dla każdej pary taka sytuacja to dramat niepewności, nadziei, bólu i zwątpienia. Dla naszej pary nie jest to nawet temat do rozmowy a jedyna niedogodność i źródło cierpienia to wykonywanie zastrzyków… Również do tego aspektu podchodzą kompletnie bezrefleksyjnie.

Oprócz trailera jest jeszcze jeden pozytywny aspekt tego filmu i jeśli warto go obejrzeć to tylko i wyłącznie dla drugoplanowej roli Ermina Bravo. Jeszcze nie widziałam tego aktora, zarówno w filmie jak i w teatrze, w roli w której by mnie nie zachwycił. W filmie W drodze, gra przywódcę wahabitów, ale robi to z taką charyzmą i tak wiarygodnie, że nawet mi popuściły wodze fantazji i już widziałam się jako jego trzecia żona. To był oczywiście bardzo krótki moment zapomnienia i szybko przywołałam się do porządku, co niemniej jednak świadczy o aktorskiej wielkości tego sarajewskiego aktora. (Jak to K. stwierdził ironicznie, ma się od kogo uczyć – a gdy to mówił miał na myśli związek Ermina ze sporo starszą od siebie wspomnianą przy okazji Grbavicy aktorką Mirjaną Karanović. Nie mogłam się powstrzymać od zaserwowania wam tych plotek, bo jestem z nimi jakoś emocjonalnie związana, a to z powodu pewnego krawca, który będąc jednocześnie kostiumologiem w sarajewskim Teatrze Kameralnym 55, opowiadał mi pikantne szczegóły tego aktorskiego związku o którym plotkuje pół Sarajewa… )[to był przykład braku jakiejkolwiek, nawet auto-, cenzury na blogu. Proszę o wybaczenie!]

Podsumowując Jasmila Žbanić podjęła się w jednym filmie bardzo ważnych, ciężkich tematów i jak się można było domyślać nie była w stanie ich udźwignąć. Nie wróżę jej świetlanej przyszłości, nie tylko za granicą ale również w kraju, gdzie stara się przypodobać wszystkim – przeciętnym Bośniakom nastawionym raczej nacjonalistycznie oraz bardziej „alternatywnym” kręgom, co jak wiadomo z góry skazane jest na porażkę. Nie wiem czy film będzie w polskich kinach, ale jeśli nie, to nie ma czego żałować. Obejrzenie trailera jest moim zdaniem dużo lepszym rozwiązaniem – jest lepszy niż cały film.




Z ostatnich bośniacko-hercegowińskich produkcji polecam film Śnieg Aidy Begić, który oczywiście nie jest bez wad, ale piękne zdjęcia, aktualny temat, dobra gra aktorska wynoszą go o klasę wyżej niż gniot W drodze. Inną ciekawą propozycją jest najnowsza chorwacka produkcja Metastaze w reżyserii Branka Schmidta na podstawie debiutu Iva Balenovicia (pseudo Alen Baović). To mocna, transformacyjna historia pokazująca ciemną stronę Zagrzebia i przywołująca chorwackie demony, które wszyscy, a szczególnie politycy, starają się zamieść pod dywan z napisem Unia Europejska. Mam nadzieję, że Bośnia doczeka się już wkrótce filmu na miarę swoich sąsiadów. Tymczasem pozostało nam wracać do takich dzieł jak nowszy Kod amidže Idriza, czy stare klasyki Kusturicy…


czwartek, 4 lutego 2010

Długie brody i krótkie spodnie


We wtorek, bośniacko-hercegowińskie media ogłosiły, że przeprowadzono największą w powojennej Bośni akcję policyjną. Celem była mała wieś Gornja Maoča zamieszkana przez tzw. wahabitów czyli przedstawicieli odłamu Islamu, przez niektórych traktowanego jako sekta. Wahabizm to właściwie doktryna religijno-polityczna powstała w XVII wieku na półwyspie arabskim, która głosi powrót do źródeł wiary, dosłownie interpretuje Koran, a jej wyznawcy i zwolennicy kierują się życiem proroka Mahometa.

W Bośni zjawisko wahabizmu pojawiło się wraz w wojną, podczas której braciom w wierze przyszli z pomocą arabscy mudżahedini, czyli islamscy bojownicy gotowi umrzeć za swoją wiarę. Ci którzy nie dostąpili tego „zaszczytu”, pozostali w Bośni i ze wsparciem takich państw jak Arabia Saudyjska i Jordan, krzewili nowy wymiar islamu. I chociaż „arabska kultura” a szczególnie islamski radykalizm w arabskim wydaniu nie bardzo pasowały do „europejskiego” wymiaru kultury bośniackich muzułmanów, to mimo wszystko zniszczona wojną Bośnia, z doświadczeniem zbrodni ludobójstwa i czystek etnicznych, w pewnym stopniu nie zdołała się oprzeć wahabitom, w szczególności, że ich metody były bardzo dopasowane do aktualnych potrzeb społeczeństwa (znaczne wsparcie finansowe i „duchowe”). Tak też rozpoczęły się liczne małżeństwa Arabów z Bośniaczkami, budowano meczety w arabskim stylu (w Bośni meczety są raczej typu tureckiego, co jest oczywiście pozostałością po Turkach osmańskich) przy których działały centra „kulturalno-oświatowe” wydające propagandowe broszurki i organizujące darmowe kursy arabskiego, wykłady tematyczne, spotkania, wycieczki, szczególnie dla młodych zbłąkanych dusz, które w powojennym i transformacyjnym chaosie próbowały odszukać swoją tożsamość…

Szczyt rozwoju działalności bośniackich wahabitów miał miejsce kilka lat temu, kiedy to np. organizacja Aktivna Muslimanska Omladina potrafiła w centrum miasta zorganizować propagandową akcję wykorzystując „ogłupiające” (sama widziałam i nazwać tego inaczej nie mogę) filmy o dżihadzie, świętej wojnie i promujące najbardziej radykalne formy Islamu. Stanowisko Wspólnoty islamskiej (Islamska zajednica – oficjalny organ zrzeszający muzułmanów, na którego czele stoi zwierzchnik tytułowany Reisu-l-ulema) było raczej neutralne, a reis Mustafa ef. Cerić niby nie popierał działalności, ale też wypowiadał się przeciwko.

Kres nadmiernej aktywności wahabitów przyszedł wraz z tragiczną śmiercią w wypadku samochodowym jednego z przywódców ruchu – Jusufa Barčića w 2007 roku oraz z niedawnym aresztowaniem Abu Hamze – Araba który stał na czele wielu wahabijskich akcji a także oskarżonego o powiązania z Al- Kaid i światowym teroryzmem (chociaż nie popieram arabskich ekstremistów, akurat tego typu oskarżenia śmierdzą z kolei na bushowską „wojnę z terroryzmem”, która jest jedną z największych porażek politycznych). Wahabici zostali zatem osłabieni, ale nie znaczy to, że zaprzestali swojej działalności. Jedynie wycofali się ze sfery publicznej, ograniczając się do publikowania radykalnych islamskich treści na anonimowym portalu Droga wiernych (www.putvjernika.com) oraz nielicznych incydentów na przykład napad na uczestników pierwszego Queer Festivalu który nawet ni paradowali przez miasto, a czekali na wejście do Akademi sztuk pięknych w której odbywał się festiwal.

Wracając jednak do wyżej wspominanej enklawy – to wieś Gornja Maoča położona na przysłowiowym końcu świata, zamknięta dla mediów i innych przybyszów, była ostoją wahabitów których przywódcą jest Nusret Imamović. Jak piszą gazety wiodły do niej drogowskazy w języku arabskim, szkoła podstawowa była prowadzona według jordańskiego planu nauczania, a poligamia, w Bośni zabroniona, była stałą praktyką. Jedyne prawo jakie obowiązywało na tym obszarze to szeriat, a wszelkie przyjemności typu muzyka (nawet jako sygnał telefonu komórkowego) srogo zabronione, nie wspominając już o masochistycznych praktykach typu kopanie w polu w upale przy rozpalonym ognisku. To oczywiście bardzo kontrowersyjne informacje i kto wie na ile sprawdzone a ile z nich obrosło w mity. Niestety świeższych wiadomości brak, ponieważ ostatnio każda próba dotarcia dziennikarzy do wsi kończyła się zatrzymaniem, przeszukaniami, przebitymi oponami i groźbami a nawet fizycznymi atakami ze strony mężczyzn z długimi brodami i w przykrótkich spodniach (wahabici strojem chcą się upodobnić do wyglądu Mahometa).

Jednak trzeba mieć na uwadze, że zorganizowana akcja Światłość w której uczestniczyło ponad 600 policjantów i antyterrorystów była wymierzona w coś poważniejszego niż radykalne obyczaje. Już od dawna podejrzewa się, że bośniaccy wahabici mają związki z Al-Kaidą, a wieś być może jest nawet obozem treningowym dla islamskich terrorystów (oskarżenia prawdopodobni są trochę na wyrost, ale związki wahabitów z kryminałem nie są czystym wymysłem). Pod zarzutami o posiadanie broni ciężkiej, oraz o nakłanianie do religijnej nietolerancji (na wspomnianym wcześniej portalu) zostało zatrzymanych siedem osób, w tym jak podają agencje, przywódca grupy Nusret Imamović. To znak, że bośniackie Ministerstwo bezpieczeństwa postanowiło rozprawić się ze zjawiskiem, które do tej pory dla wszystkich, łącznie z oficjalnymi zwierzchnikami islamskimi, było solą w oku.


 Scena z nowego filmu Na putu (W drodze) Jasmile Žbanić, który traktuje o wahabitach właśnie