środa, 17 grudnia 2008

Markale - żywy pomnik czy profanacja?


Pamięć o dramatycznych wydarzeniach, które miały miejsce w niedalekiej przeszłości jest jeszcze bardzo świeża, w głowach nadal tkwią obrazy, dźwięki, zapachy. Z czasem z czasem jednak się zapomina lub przekształca coraz bardziej. Pamięć o ostatniej wojnie jest w Sarajewie wszechobecna. Nie trzeba czytać tablic upamiętniających śmierć mieszkańców na prawie każdej ulicy. Nośnikami pamięci o tamtych wydarzeniach są zburzone budynki, ślady po kulach, wyrwy w chodnikach.

Są jednak takie przestrzenie, które domagają się specjalnej oprawy, miejsca symboliczne, o których wie absolutnie każdy mieszkaniec miasta, nawet ten, który mieszka tu stosunkowo krótko. Jednym z takich miejsc są Markale. Miejski targ, istniejący „od zawsze” – co dla mieszkańców oznacza: przed wojną, w czasie wojny i po wojnie. Tak zazwyczaj sarajewianie dzielą swoje życie. To, co się nie zmieniło, jest nadzwyczaj cenne, bo jest takich rzeczy naprawdę niewiele. Oczywiście nie można o Markalach powiedzieć, że istnieją sobie „jak gdyby nigdy nic się nie stało” – jest wręcz odwrotnie – Markale istnieją na przekór logice. Zupełnie tak jak całe miasto, skazane niegdyś na śmierć jednak przetrwało. Może dlatego istnienie tego targu jest dla sarajewian tak bardzo ważne. I choć w tym miejscu zginęło w sposób tak tragiczny kilkadziesiąt osób, to nadal, sprzedaje się tu warzywa i kwiaty, nadal ludzie spotykają się tu codziennie, pozdrawiają, rozmawiają ze sobą – normalnie żyją.

Do tragedii doszło w ostatnich latach wojny. Pierwsza masakra miała miejsce 5 lutego 1994 roku. Na teren bazaru podjechała furgonetka z chlebem (przynajmniej tak się mówi najczęściej, jest wiele wersji tego zdarzenia), na placu zrobiło się gęsto od ludzi. W tym momencie spadły pociski. Zginęło 68 osób, a 144 zostały ranne, większość bardzo ciężko. Wiele kontrowersji budzi fakt, kto wystrzelił granaty w stronę bazaru. Początkowo ustalono, że pociski spadły ze strony, na której stacjonowały jednostki Armii Bośni i Hercegowiny, wkrótce jednak raport zachodnich specjalistów z UNPROFOR-u został zmieniony – strzelać mieli Serbowie. Wokół tej wersji do dziś toczą się polemiki. Są tacy, którzy uważają, że Boszniacy specjalnie zaplanowali atak, aby w oczach Zachodu pogrążyć Serbów oblegających miasto. Taka wersja jest przez większość mieszkańców zdecydowanie odrzucana, poza tym fakty militarne (i nie tylko) raczej przeczą takiemu wyrachowanemu scenariuszowi. Wkrótce doszło także do drugiego zamachu na Markalach – 28 sierpnia 1995 roku zginęło 37 Sarajewian, a 90 zostało rannych. W całym mieście ludzie czekający w kolejkach po wodę lub chleb ginęli od strzałów snajperów i granatów, ale ataki na Markale były czymś więcej. Pociski trafiły w samo serce miasta.

Nawet podczas wojny bazar był newralgicznym punktem Sarajewa. Petar Finci w artykule Do posljednje marke opisuje, że początkowo wojna rzeczywiście wystraszyła przekupki handlujące na Markalach od lat. Jednak targ tylko na chwilę opustoszał. Gdy oblężenie stało się codziennością, a świst pocisków nie był już dobrą wymówką do zostania w piwnicach, gdy głód stał się silniejszy od strachu, na lady powróciły rozmaite towary. To czasy prosperity przemytników i, jak się mówiło, „ponadnarodowej” mafii, która otoczyła Sarajewo, aby wyciągnąć z jego mieszkańców resztki obcych walut. Markale znowu żyły, plotkowały, były miejscem przepływu informacji. Może nikt w tym czasie, tak jak przed wojną, nie romansował z kwiaciarkami, ale ludzie nadal spotykali się w tym miejscu nie tylko, aby zaspokoić fizyczne potrzeby – przychodzili, bo Markale były dowodem na to, że normalne życie nadal istnieje.

Po wojnie, gdy miasto powoli dźwigało się z gruzów, bazar wśród ruin nadal istniał. Wkrótce pojawiła się pamiątkowa tablica oraz mniejsze tabliczki z nazwiskami ofiar. Początkowo lady, które znajdowały się najbliżej śladów po granacie, były puste. Wkrótce jednak bieda zwyciężyła i nawet te miejsca zostały zajęte.

Pozostaje jednak pytanie, czy tętniący życiem bazar nie jest profanacją miejsca, gdzie zginęło ponad sto osób? Zagadnienie nie jest czysto teoretyczne. Sprawa wywołuje wiele kontrowersji. Tygodnik „Dani” przytacza historię kobiet z takich organizacji jak Stowarzyszenie Kobiet Srebrenicy i Towarzystwa Zagrożonych Narodów BiH, które w rocznicę drugiego zamachu próbowały złożyć kwiaty pod pamiątkową tablicą i pomodlić się za spokój duszy ofiar.Jednak nie było to możliwe, ponieważ na bazarze panował zwykły dla tego miejsca ścisk, handlarki wykrzykiwały ceny papryki i zachwalały słodycz owoców. Delegacja z kwiatami miała nie tylko problemy z przejściem, ale przede wszystkim ze skupieniem się na modlitwie. Jedna z kobiet mówi, że takie przeżycie było nie tylko straszne i groteskowe, ale wręcz utwierdziło ją w przekonaniu, że wkrótce taki stosunek do tego miejsca doprowadzi do zupełnego zapomnienia o ofiarach dramatu.

Zainspirowane tymi wydarzeniami czasopismo postanowiło przeprowadzić ankietę. Mieszkańcom miasta zadano pytanie czy należy zlikwidować targ i na jego miejscu stworzyć przestrzeń upamiętniającą ofiary masakry. Większość respondentów odpowiedziała, pozytywnie na tak postawione pytanie, ale prawie zawsze dodawała komentarz, że owszem upamiętnić ofiary należy, ale Markale jako bazar nie mogą przestać istnieć. U jednych przeważały względy praktyczne, inni twierdzili, że likwidacja targu byłaby symbolem zwycięstwa zła i śmierci nad życiem. Zbrodniarze, którzy dokonali tego czynu dopięliby w ten sposób swego. Ofiary zginęły po to, aby inni mogli żyć. A zatem pozostawienie bazaru nie jest profanacją miejsca śmierci, ale wyrazem siły i chęci życia mieszkańców miasta.

Większość pytanych intelektualistów uważa, że targ należy pozostawić z jeszcze innych powodów oprócz tych, które zostały już podane. Od zawsze życie splata się ze śmiercią – i zawsze życie zwycięża śmierć. Kultura Islamu, dominującej w Sarajewie, nie jest kulturą śmierci. Na pochówki przychodzą sami mężczyźni, aby nie dać dojść do głosu lamentom i emocjom (które stereotypowo są domeną kobiet), a groby bliskich (na których nie stawia się raczej żadnych kwiatów, ozdób, zniczy) odwiedza się tylko podczas Bajramu.

Pojawiają się również głosy, że targ powinno przekształcić się w przestrzeń pamięci, w której mieszkańcy miasta mogliby upamiętniać ofiary, modlić się, wspominać i kontemplować, ale też godnie spędzać wolny czas, w spokoju i pokoju. Przestrzeń mogłaby stać się żywym pomnikiem upamiętniającym wszystkie ofiary oblężenia miasta.
Projektów jest wiele, lecz póki co nie ma na ich realizację dostatecznych pieniędzy. Poza tym tak jak w przypadku innych spornych miejsc, poszczególne organy władz boją się podejmować decyzje. Do tej pory ustalono jedynie, że w rocznice masakr targ jest nieczynny i odbywają się oficjalne uroczystości upamiętniające.

I ja mam swoje codzienne doświadczenia z Markalami. W zeszłym roku, gdy mieszkaliśmy w centrum, ten targ był nam najbliższy. Lubiłam tam chodzić, miałam swoich sprzedawców u których kupowałam poszczególne warzywa i owoce. Za każdym razem patrzyłam na ścianę z nazwiskami ofiar. Zawsze. Może gdyby ten teren przekształcić w miejsce pamięci typu park z ławeczkami, nie zatrzymałabym się tam ani razu.




Korzystałam z artykułów:

Petar Finci, Do posljednje marke, „Dani” Sarajevo 05.04.2002, nr 251, http://www.bhdani.com/arhiva/251/t25109.shtml

S. Muslić-Busatlija, Sjećanja ispod tezge, „Dani” Sarajevo 29.09.2000, nr174, http://www.bhdani.com/arhiva/174/tanketa.htm






czwartek, 4 grudnia 2008

Tu i teraz



Przyznaję, że ostatnio przeżywam lekkie rozczarowanie… Nie tylko samym miastem, ale przede wszystkim ludźmi. I chodzi mi tu o ogół, całokształt a nie o pojedyncze przypadki. Trochę zaczynam się dusić w tym bośniackim sosie. Podskórnie wyczuwam, że większość tutejszych akceptuje mnie tylko pozornie, że ich sympatia jest płytka, a pod warstwą grzecznościowych zwrotów, powierzchownych rozmów, sztucznych uśmiechów czają się uprzedzenia, stereotypy, trochę zawiści i dużo nieufności. Może jest to zrozumiałe… Nie chcę nikogo usprawiedliwiać, ale tym bardziej osądzać. Daję im czas. I sobie. I dlatego nie rozwinę tematu. Napiszę o czymś pozytywnym, o czymś co jest inne niż to co znam i co mi się w Bośni bardzo podoba. Mianowicie o bośniackim (bałkańskim?) stosunku do pieniędzy, a właściwie do przyjemności, bo przecież tutaj o nią chodzi.
Wiele razy, o czym już chyba na blogu wspominałam, zastanawia mnie odwieczny tłum w centrum miasta, tłum zalegający w kawiarniach, barach, restauracjach, buregdžinicach, ćevabdžinicach... Pierwsze pytanie – skąd oni mają tyle wolnego czasu, żeby tam siedzieć, po drugie skąd mają na to pieniądze? Na pierwsze odpowiedź w zasadzie jest prosta: albo nie pracują, albo pracują, ale mają do pracy na tyle luźny stosunek, że wychodzą sobie na przerwy i przedłużają je znacznie lub też część pracy załatwiają na mieście, pijąc kawę; jeśli studiują to właściwie z zasady mają dużo wolnego czasu i tłumaczyć tego nie trzeba, studiując w systemie wykład (skrócony do połowy zazwyczaj)-kawa- kawa-wykład-kawa nie jest ciężko być wciąż na mieście. Ale pieniądze? Przecież gospodarka leży rozłożona od czasów wojny na łopatki, bezrobocie jest ogromne, a zarobki naprawdę niewielkie. Odpowiedzi jednoznacznej nie ma. Bo nie o samą ilość pieniedzy chodzi, lecz o podejście do nich.
Przeciętny Bośniak, mieszkaniec większego miasta przede wszystkim nie oszczędza. Bo wychodzi z założenia, że oszczędzać to można wtedy, kiedy jest z czego. Nielogiczne? Nie całkiem. Po drugie, nawet jeśli nie ma się pieniędzy to żyć przecież trzeba. A co jest do życia niezbędne? Wiadomo: jedzenie (ćevapi, pity itd.), kawa, papierosy i towarzystwo czyli wszystko znów sprowadza się do kawiarni... Najważniejsze w tym podejściu jest przekonanie, że jak mam dziś to dlaczego mam tego nie wydać. A co będzie jutro? To się zobaczy jutro, dziś jest dziś... Co najważniejsze i kluczowe. Skoro mam ja mam dziś, a ty nie masz to ja płacę i po sprawie. Ty zapłacisz jutro. Nie będziesz miał jutro? Nie szkodzi, jutro będzie miał ktoś inny. I tak to się kręci. Ludzie są przyzwyczajeni, że mają mało pieniędzy, ale nie uważają, że to jest powód do tego, żeby siedzieć w domu i ograniczać swoje wydatki do podstawowych produktów żywieniowych. To co lubię w Bośniakach najbardziej, to brak zakorzenionej często w Polakach postawy typu „na knajpy mnie nie stać“, „na kino mnie nie stać“, „do restauracji nie chodzę, bo za drogo“, „piję najtańszy alkohol, bo zależy mi, żeby wypić jak najwięcej, a nie jak najlepiej“. Bośniacy ewentualnie mówią „dzisiaj mnie nie stać“ (co zazwyczaj wywołuje natychmiastową reakcję otoczenia: przecież my DZIŚ mamy pieniądze) lub wolę wypić/zjeść mniej, ale żeby to było dobre“. Nie wiem czy to wynika z kultury południowej czy z doświadczeń wojny, w której ludzie nauczyli się żyć chwilą i nie myśleć o jutrze. Nie bez znaczenia jest też tradycja islamu, w której system pożyczania, jałmużny i finansowego wsparcia wydaje się być bardziej rozwinięty niż w np. w chrześcijaństwie. Tutaj bogatsi ludzie dają pieniądze (często regularnie) np. studentom, którzy z zasady nie zarabiają. I to nie jest bliska rodzina, a studenci nie muszą mieć jakiś specjalnych materialnych kłopotów. Po prostu jest taka tradycja, nie ma też w ludziach chorej dumy, która im nie pozwala pieniędzy przyjmować. Jak ktoś chce mi dać to biorę i nie czuję się zobowiązany, dłużny, czy poniżony tym faktem. Zasada jest prosta: dostaję pieniądze od muzułmanina, bo jestem muzułmaninem. Nie ma tu żadnego haczyka.
Lubię Bośniaków za zdrowe podejście do czasu, którego przykładem jest właśnie stosunek do pieniędzy. Oni żyją tu i teraz, nie są tak bardzo obciążeni przyszłością, nie mają wielkich planów, czerpią z życia tyle ile mogą. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że ja zaczynam przesiąkać tym klimatem. Uwierzcie, że łatwiej się tak żyje. A jutro? Zobaczymy jutro...




czwartek, 27 listopada 2008

Zima, zima.



Przyszła zima. Prawdziwa, czysta, biała, cicha. Wyciągnęliśmy płaszcze i szaliki, które pachną nami sprzed roku. Kupiłam czerwoną wełnianą czapę, którą zostawię pewnie w jakiejś knajpie gdzieś pod koniec lutego, nie będzie mi już potrzebna, więc przestane na nią uważać.
Jemy mandarynki, pijemy grzane wino z cynamonem i pomarańczami, suszymy buty na kaloryferach, stajemy bezwiednie przy oknie i patrzymy w mgłę, na błyszczący śnieg, migające światełka na wzgórzach. Papierosy palimy rzadziej, krócej, łapczywie. W kawiarniach siadamy pod oknami i napawamy się ciepłem i szybkim krokiem przechodniów.
A wszystko to bez kiczowatej atmosfery świąt, choinek, świecidełek, mikołajków i kolęd w supermarketach.
Lubię.

Poniższe zdjęcia są autorstwa Marty, która świeżym okiem uchwyciła to czego ja przez obiektyw aparatu już nie widzę.


















Goście, goście.



Żyję. Mam się dobrze. Nie pisałam przez cały miesiąc, ale to nie znaczy, że blog obumarł ostatecznie. Brakuje mi czasu, ale nie pomysłów.
W listopadzie miałam gości. Dziewczyny w dwóch turach przywiozły mi trochę starego dobrego świata. Dobrze wreszcie pogadać z kimś kogo zna się długo, kto ma tę samą perspektywę, wreszcie z kimś kto mówi w rodzimym języku. Przez te dwa i pół miesiąca żyłam w takim oderwaniu od polskiej rzeczywistości, że miałam wrażenie, że powoli zapominam już kim jestem . Ale najciekawsze jest to, że nie byłam tego świadoma dopóki dziewczyny nie przyjechały. Goście przywrócili mnie do siebie. To ciekawe i cenne doświadczenie. Ale jeszcze cenniejsza były ich wrażenia dotyczące Sarajewa. Każda z dziewczyn była po raz pierwszy w Bośni, w Sarajewie. Żadna nie jest z Bałkanami związana zawodowo czy emocjonalnie. Tym bardziej ich opinie, spostrzeżenia były dla mnie ciekawe. No i cóż… Wyszło na to, że bez mitycznej otoczki czerpanej z książek, bez głębszej wiedzy o historii Bałkanów i samej Bośni przede wszystkim Sarajewo nie jest aż tak orientalne jak można było się spodziewać. Takie były odczucia wszystkich dziewczyn. Ja ich nie podzielam. Może wizualnie tak rzeczywiście nie jest (w końcu muzułmańska Ba
ščaršija to tylko mała część miasta), ale mentalnie Sarajewo jest bardziej „orientalne” niż można byłoby przypuszczać… Ale przyznaje rację, że wyczuć to można bardziej w rozmowach z ludźmi, niż w architekturze. Oprócz tego poczułam (może nie pierwszy raz, ale z pewnością najintensywniej) jak to miasto jest kulturalnie ciasne. Jak mało kulturalnych rzeczy się dzieje, a tym już istniejącym jak wiele im brakuje – organizacyjnie i merytorycznie. Trochę mi było wstyd (chyba zaczynam się identyfikować z tym miejscem!), że w operze przez cały tydzień nie dzieje się nic, a w mieście nie ma żadnego koncertu muzyki klasycznej. Oprócz tego fizycznie Sarajewo jest bardzo małe. Można obejść wszystko w jeden dzień, a to przecież stolica! Pachnie prowincją. A ja co? A ja nadal je uwielbiam, doceniam niuanse, ignoruję wady, chociaż oczywiście czym dalej tym bardziej pozbywam się idealizmu.

P.S. M., M., H., jeszcze raz bardzo dziękuję, że przyjechałyście! Dobrze, że jesteście. Różowa kanapa zawsze na Was czeka!


wtorek, 28 października 2008

Patrzę, słucham


Miłosz w komentarzach do poprzedniego posta zadał kluczowe pytanie i właściwie trafił w sedno. O tym wciąż myślę i planowałam napisać oddzielną notkę na ten temat już dawno.

Jak reagować na bezpośredni kontakt z tragicznymi zdarzeniami z przeszłości, których reminiscencje przyszło mi teraz doświadczać naocznie? Vlasenica bowiem to był dopiero początek.

Jakiś czas temu miałam okazję uczestniczyć jako obserwator w procesie karnym Predraga Kujundžića, byłego dowódcy para wojskowego oddziału „Predini Vukovi”, który jest odpowiedzialny za zbrodnie wojenne na terenie miasta i gminy Doboj (północna Bośnia, terytorium Republiki Serbskiej). Sam Kujundžić jest oskarżony m.in. o zbrodnie przeciwko ludzkości, podejrzewa się go też o pomoc w skrywaniu ściganego do niedawna przez Trybunał w Hadze Radovana Karadžića. Jest odpowiedzialny za wyjątkowo okrutne czystki etniczne na Boszniakach i Chorwatach, głównie cywilach (morderstwa, gwałty, tortury, przetrzymywanie w prowizorycznych obozach). Oprócz tego oskarża się go więzienie przez pół roku niepełnoletniej dziewczyny, którą regularnie gwałcił on i jego żołnierze. Zabrali ją z domu, w biały dzień. Wcześniej zgwałcili jej matkę i ją samą. Tak im się spodobała, że zabrali ją ze sobą.

Czy muszę dodawać, że oskarżony nie przyznaje się do winy? Rozprawa w sądzie BiH trwa już ponad rok, ja trafiłam akurat na zeznania świadków obrony. Wysoko postawieni politycy i byli żołnierze z Doboju robili wszystko, aby przedstawić Kujundžića jako osobę szlachetną i niewinną, a sytuację w mieście w czasie wojny zgoła inną niż mówią o tym fakty. Świadkowie chronili zapewne nie tylko swojego wodza i przyjaciela, ale też samych siebie… (Dość częste są przypadki, ze świadkowie oskarżanych zbrodniarzy wojennych z powodu swoich zeznań zostali aresztowani).

Nie ukrywam, że na rozprawę szłam z myślą, że mam okazję na własne oczy zobaczę bestię. Ciekawiło mnie jak wygląda człowiek, który nie tylko z zimną krwią zabijał bezbronnych ludzi, ale który był autorem tak wymyślnych i poniżających tortur, że gdy o nich czytałam wydawały mi się wprost niemożliwe. Przed salą rozpraw w głowie kołatała mi tylko jedna myśl: jak wygląda człowiek, który regularnie gwałcił dziecko, który zmuszał ojca do odgryzienia genitaliów syna, który otwarte rany posypywał solą, który…

I co? Tak jak inni zbrodniarze z byłej Jugosławii wyglądał oczywiście bardzo zwyczajnie, szaro, przeciętnie, kulturalnie nawet. Niski, krępy, z dłońmi jak chleby, ze zmrużonymi oczami, siwymi, rzadkimi włosami, w dobrze skrojonym garniturze – gdyby stał obok mnie w tramwaju nie zwróciłabym na niego uwagi. Po tym jak witał się ze swoimi obrońcami, z prokuratorem, referentką można by rzec, że to porządny facet. Przy zdejmowaniu kajdanków podziękował strażnikowi. Jego twarz wyglądała tak, jakby życiu nie miał wyrzutów sumienia. Ale, mam przynajmniej taką nadzieję, to tylko pozory. Jego stan zdrowia nie jest najlepszy, parę miesięcy temu proces został zawieszony z powodu hospitalizacji. Ciekawe czy stresuje go areszt czy własna przeszłość. Dużo bym dała za możliwość nie tyle zadania mu takiego pytania, ale przede wszystkim uzyskania szczerej odpowiedzi.

Muszę przyznać, że uczestniczenie w tym procesie było dla mnie mocnym przeżyciem. Ale i tak najbardziej wstrząsające są historie, które ludzie opowiadają mi bezpośrednio. A robią to dość często. Kiedyś zastanawiałam się dlaczego. Chyba jednak nie wynika to z mojego, wątpliwego, talentu do słuchania, ale przede wszystkim z mojej pozycji, w której teraz w Bośni jestem. Cudzoziemka, a mówi w „naszym” języku. Obca, ale nie trzeba jej tłumaczyć rzeczy oczywistych. Bliska i daleka jednocześnie. Neutralna. To chyba skłania ludzi do tych opowieści. Mieszkańcy Bośni wciąż mają potrzebę mówienia o tym co się im przydarzyło w czasie wojny. Każdy chce opowiedzieć swoją historię, ale też historię miasta, wsi, narodu, państwa. Chcą chyba w ten sposób zrzucić z siebie ciężar wspomnień, zachować pamięć i zapomnieć jednocześnie, ale też sprzedać swoją prawdę, swoją stronę, swoją wizję – od dawna to wyczuwam. Na ogół się nie wypowiadam, choć nie raz nie zgadzam się z czymś definitywnie, a w obliczu nieprawdy wypowiadanej z tak głęboką wiarą mam na końcu języka ostre słowo. Szczególnie w stosunku do nacjonalizmu, agresji wobec innych, niekoniecznie winnych. Ale jednak milczę, nie mam prawa do krytyki, a może nie mam odwagi.

Słucham, patrzę, przytakuję. A potem niosę te historie w swojej głowie do domu. I co się z nimi dzieje. Jak sobie z nimi radzę? Opowiadam je komuś. Przekazuję dalej. I one jakoś bledną. Czasami mi się przypomni jakiś szczegół, podczas obierania ziemniaków, mycia zębów…. Czasami jakieś elementy powracają w snach. Ale ja te historie i towarzyszące im emocje, trzymam w trybie uśpienia. Nie zapominam, ale nie rozpamiętuję. Granice między czyjąś tragedią a moim własnym życiem postawiły się same, instynktownie. Jedyne co robię świadomie, to nie odwracam już, tak jak wcześniej, głowy od spraw naprawdę ciężkich, szokujących, makabrycznych. Zwalczam w sobie postawę typu „jestem na to zbyt wrażliwa, nie mogę na to patrzeć, nie mogę tego czytać…”. Nie zawsze się udaje, ale mam poczucie, że jestem tym ludziom to winna. Byłam ostatnio na promocji ważnej książki - „Ženska strana rata” („Kobieca stron wojny”), która jest zbiorem autentycznych świadectw kobiet. Redaktorka książki przytoczyła słowa jednej z nich, która była ofiarą zbiorowych gwałtów. Ta kobieta opowiedziała swoją historię nie dla siebie, żeby jej było lżej. Ona ją opowiedziała, żeby inni to przeczytali, żeby wiedzieli. To było dla niej najważniejsze. Nie miała oczekiwań co do reakcji. Dlatego czytam i słucham nadal, współczuję, czasami płaczę, ale tego samego dnia wychodzę do miasta, kupuję kolczyki, piję gorącą czekoladę, plotkuję, śmieję się i kłócę. Żyję swoim życiem.


środa, 15 października 2008

Łzy, wspomnienia, zapach krwi i piękne słońce - krótkie sprawozdanie z jednego dnia pracy



Minął już miesiąc odkąd pracuje w ramach programu EVS w jednej z bośniackich pozarządowych organizacji Research and Documentation Centre. Początki były trochę trudne, ale z dnia na dzień jest coraz lepiej. Poznałam ludzi, zapamiętałam już co kto robi, ale przede wszystkim zrewidowałam swoje wyobrażenia o własnym wkładzie, a także przyzwyczaiłam się do bośniackiego trybu pracy – niespiesznego, ale i nieprzewidywalnego. Uczestniczę w trzech ciekawych projektach badawczych, a oprócz tego staram się tez wychodzić poza nie i łapać jak najwięcej doświadczeń.


W poprzedni wtorek, z okazji szesnastej rocznicy eksterminacji Boszniaków w obozie koncentracyjnym Sušica w miejscowości Vlasenica (wschodnia część Bośni, obecnie na terytorium Republiki Serbskiej) szef naszej organizacji miał prezentacje dotycząca zbrodni popełnionych na tym terenie. W ramach asysty załapałam się i ja, nie wiedząc kompletnie co mnie czeka. Podroż trwała około dwóch godzin. Pogoda była wspaniała i górzysta Bośnia pokazała swoje naturalne piękno w całej okazałości. Zazwyczaj mnie nie wzruszają widoki, ale kolory drzew, niebo i kręte drogi zrobiły na mnie wrażenie. Cóż, to była jedyna pozytywna część dnia. Przyjechaliśmy do obozu i tutaj nastąpił pierwszy szok. Przywitała nas tam grupa około pięciu osób z czego trzech mężczyzn to byli więźniowie obozu. Zanim jeszcze zaczęli mówić, samo miejsce zaparło mi dech w piersiach. Baraki nie zmieniły się prawie w ogóle od czasu kiedy przebywali w nich mieszkańcy Vlasenicy. Na ścianach największego z nich, gdzie miała odbyć się cała uroczystość, około dwa metry od podłogi zauważyłam dziwne wgłębienia, ciągnęły się gęsto wokół całego pomieszczenia. Jeden z byłych więźniów wyjaśnił, ze w miejscu każdego z wgłębień znajdowała się krew, która po wojnie została pobrana do analizy DNA. W tym ogromnym hangarze ściany ociekały krwią. Nie wiem czy sobie to wymyśliłam, ale wydawało mi się, ze jeszcze czuje jej zapach.

W czasie gdy szef zajmował się sprzętem i rozmawiał z gospodarzami obeszłam obóz. Oprócz hangaru na terenie ogrodzonym wysokim na metr drutem kolczastym były jeszcze trzy mniejsze baraki, w środku podzielone na pokoje. Ponoć odbywały się tam przesłuchania, – czyli wielogodzinne wymyślne tortury i gwałty. Przez ten obóz przeszło oko ośmiu tysięcy ludzi: cywilów, w tym wiele kobiet i małych dzieci. W mojej wędrówce towarzyszyły mi psy i niski, wychudzony mężczyzna, który wydawał z siebie nieartykułowane dźwięki. Jak się później okazało wałęsające się psy w takich miejscach są oznaką tego, ze w pobliżu znajdują się masowe groby. Natrafiłam pod jednym z baraków na fragmenty kości czaszki... Chce usilnie wierzyć w to, ze te kości były zwierzęce i że psy przywlokły je na to miejsce. Wstrząśnięta powoli wracałam do głównego hangaru, wciąż w towarzystwie człowieka, którego kompletnie nie mogłam zrozumieć. Uśmiechałam się tylko a on opowiadał coś, pokazywał, śmiał się i płakał, podskakiwał i się kulił. Podejrzewałam, ze jest po prostu niepełnosprawny umysłowo. Niestety prawda okazała się dużo okrutniejsza. Ten człowiek stracił w obozie ukochanego syna i innych członków rodziny. Postradał zmysły. Jeszcze ciarki przechodzą mi po plecach, a łzy napływają do oczu. Nigdy w życiu nie stanęłam twarzą w twarz z tak namacalnym szaleństwem naznaczonym rozpacza. A to był dopiero początek, bo przecież właściwa ceremonia jeszcze się nie rozpoczęła.

Powoli nadchodziła kolumna ludzi, którzy wcześniej modlili się w meczecie w centrum miasta. Przybyło około 200 osób, byli to mieszkańcy Vlasenicy, byli więźniowie, rodziny tych którzy zginęli oraz członkinie organizacji „Žene u crnom“ z Belgradu. Gdy wchodzili na teren obozu lokalna grupa teatralna rozpoczęła swój performance. Aktorki ubrane na biało zaczęły jednocześnie czytać świadectwa byłych więźniów i więźniarek. Uczestnicy marszu przystawali i słuchali historii, które przechodzą ludzkie pojecie. Padały nazwiska oprawców (większość do dziś na wolności) i opisy poniżających tortur, gwałtów i morderstw. Łzy które po ciuchu płynęły po twarzach kobiet przekształciły się w ogólne szlochy, płacze i zawodzenie. Kiedy płacze wokół ciebie tyle osób, musisz i sam zapłakać.

Jedna z kobiet, od początku blada jak ściana, osunęła się na ziemię. Powstał chaos. Wydostałam się z tłumu i przeszłam do hangaru. Rozpoczynało się wygłaszanie oficjalnych mów, szef prezentował wyniki badan naszego centrum dotyczące zbrodni wojennych we Vlasenicy. Najbardziej wzruszyła mnie przedstawicielka wspomnianego już stowarzyszenia „Kobiety w czerni“ z Belgradu. To naprawdę bardzo ciekawa i ważna inicjatywa obywatelska. Tworzą ja serbskie kobiety, które nie zgadzają się na oficjalna politykę Serbii, (bo nadal mimo wszystko chroni zbrodniarzy, nie dajcie się zwieść spektakularnemu aresztowaniu Karadžicia), które otwarcie mówią o zbrodniach popełnionych przez reżim Miloševicia, które wyszły (a to jest sztuka na Bałkanach) poza przeklęty krąg nacjonalizmów, który czuja się odpowiedzialne za to, co się tutaj stało i swoja praca pokazują dobre, uczciwe oblicze Serbii, tak rzadko dochodzące do głosu. Ujęło mnie najbardziej to, ze te kobiety przyjechały z serbskiej stolicy do zapyziałego mateczka we wschodniej Bośni, aby zapłakać razem z mieszkańcami nad losem tych, którzy przeszli przez to piekło.

Chyba uderzyłam w patetyczny ton, ale wierzcie mi, inny do tego, co przeżyłam nie pasuje. I jeszcze dwie refleksje na koniec. Po pierwsze: co innego jest widzieć obóz koncentracyjny, który jest przekształcony w muzeum, a co innego widzieć go w stanie surowym. Po drugie miałam okazje zobaczyć, ze szesnaście lat od tragedii to tyle, co mrugniecie okiem. Teraz, gdy większość ludzi powróciła, a domy powoli się odbudowały, przyszedł czas na przeżycie tego, co się stało i na konfrontacje z przeszłością, przez którą,choć jest bardzo bolesnym procesem, trzeba przejść, aby moc ruszyć dalej. Praca w RDC to doskonałąaokazja do obserwacji tego zjawiska.




Mniej więcej tak to wyglądało: