sobota, 12 grudnia 2009

Wyszłam za mąż, zaraz wracam...

Na blogu miało nie być prywaty, ale postanowiłam uprzedzić czytelników, że przerwa która trwa od poprzedniego wpisu i potrwa pewnie do świąt jest spowodowana gorączką przedślubną. Czyli żadne tam lenistwo czy też dowód, że obietnice na w miarę częste posty były gołosłowne. Gorączki miało co prawda nie być, ale jednak jest i uniemożliwia pisanie, a nawet dłuższe siedzenie przed komputerem. Poza tym jakoś mi się nie pisze o Sarajewie podczas gdy jestem w Warszawie. Napawam się swoim miastem, starymi dobrymi znajomymi i miejscami oraz odpoczywam troszkę od Bałkanów.

A zatem do zobaczenia, drodzy czytelnicy, za dwa tygodnie!

Na deser przestroga dla wszystkich dziewcząt, którym Bośniacy zawrócili w głowach – od jednej takiej co tekstu piosenki nie posłuchała:

sobota, 28 listopada 2009

From Sarajevo with love...


Dzisiaj niecodzienny wpis, bo mało tekstu, a obrazków dużo. Współczesna sztuka Bośni i Hercegowiny nie jest w zbyt dobrej kondycji, ale to nie znaczy, że nic się zupełnie nie dzieje. Od czasu do czasu postaram się Wam zaprezentować poszczególne projekty, szczególnie te które dotyczą samego Sarajewa, a które moim zdaniem są godne uwagi. Zacznę od prac grupy TRIO SARAJEVO. Prezentowany projekt został stworzony co prawda przed 15 laty, ale nadal nie traci na aktualności.  
Grupę TRIO SARAJEVO, która powstała w 1985, a rozpadła się po wojnie tworzyli Bojan i Dada Hadžihalilović oraz Lela Mulabegović-Hatt. Grupa grafików nie stworzyła manifestu, działała komercyjnie, jej członkowie dziś tworzą jedną z najsilniejszych agencji reklamowych w Sarajewie, ale naprawdę godny uwagi jest cykl ich prac poświeconych oblężonemu Sarajewu. Popkultura w zestawieniu z wojną. Słowa są chyba zbędne. Zapraszam do oglądania i komentowania. 









 


 


 


 


























 






 


 


 


 


 


 


 


 


 

 


 


 







piątek, 13 listopada 2009

Pod jednym dachem


    Nie jest chyba tajemnicą, że przyszłość Bośni i Hercegowiny jako współczesnego europejskiego państwa, ale też wspólnoty a raczej wspólnot narodowych, językowych, religijnych, kulturowych, jawi się obserwatorom, politykom, szeroko i różnie pojmowanym elitom intelektualnym, i koniec końców samym obywatelom tego kraju, w ciemnych barwach. Pesymizm, choć w różny sposób wyrażany lub też przemilczany jest w pełni zasadny. Niestety. Pisać o problemach współczesnej Bośni i Hercegowiny można by bez końca, a aspektów wartych poruszenia jest bardzo wiele. O niektórych z nich już pisałam, o niektórych mam zamiar, a do innych pewnie nigdy nie dojdę. Niemniej jednak nie odkryję Ameryki (lub jakby powiedzieli Bośniacy – ciepłej wody, co skądinąd stanowi jedno s moich ulubionych powiedzonek…) jeśli powiem, że największym problemem dzisiejszej Bośni jest nacjonalizm. Kto nie chce tego widzieć i ”sprzedawać” wciąż jeszcze popularną, ale mocno lukrowaną wizję wielokulturowej Bośni trzech wielkich religii, niech przyjedzie tu na dłużej, poczyta gazety a przede wszystkim posłucha ludzi…

Podzielona w 1995 roku na mocy układu z Dayton Bośnia jest nadal gorącym garem, z którego mimo trzymania nad nim ciężkiej pokrywy przez tzw. wspólnotę międzynarodową, para nadal bucha. Ale zostawmy uogólnienia i przejdźmy do sedna sprawy. Kanałem przez który nacjonalizm wżera się w społeczne tkanki, oprócz twardej polityki, mediów i wspólnot religijnych, jest przede wszystkim edukacja. Młodzi obywatele, przyszli wyborcy, elity, politycy, decydenci itd., chociaż osobiście wojny nie pamiętają, to są jej konsekwencjami najbardziej skażeni. Od przedszkola do uniwersytetu są poddawani segregacji (w pełnym znaczeniu tego słowa), wpajana jest im tylko jedna wizja przeszłości, narodu i kultury. Młody obywatel, o ile nie pochodzi z wykształconej, otwartej, liberalnej rodziny, o ile nie stara się myśleć samodzielnie, szukać, czytać, poddawać w wątpliwość otaczającą go rzeczywistość, nie zbuntuje się przeciwko większościowemu myśleniu, właściwie nie ma szans na ucieczkę od dominującej, konserwatywnej, prawicowej, narodowej i  religijnej doktryny. Przykładów na to jest wiele, ja przytoczę tylko te najbardziej oczywiste.

W zeszłym roku z sarajewskich przedszkoli zniknął długoletni obyczaj rozdawania prezentów przez Dziadka Mroza, przy czym sama nazwa nie ma tutaj tak negatywnych skojarzeń jak w Polsce, jest to określenie tak neutralne jak powiedzmy poznański Gwiazdor. Obyczaj miał typowo świecki charakter, a okazją nie było oczywiście Boże Narodzenie, lecz neutralny Nowy Rok. Jednak postać kojarzona (czy słusznie?) z chrześcijaństwem nie jest dobrze widziana wśród części dzisiejszych nawróconych na arabski islam bośniackich muzułmanów, tak samo jak i Nowy Rok, który ci sami próbują negować, wprowadzając tym samym islamski kalendarz, w którym nowy rok przypada w rocznicę hidżry czyli ucieczki proroka Muhammada z Mekki do Medyny. Jedna z propagatorek takiego podchodzenia do tradycji, dyrektorka sieci publicznych przedszkoli Kantona Sarajevo, Arzija Mahmutović, zdeklarowana, nosząca hidżab muzułmanka, zdecydowała, ten sympatyczny, świecki, i z pewnością przynoszący dzieciom radość zwyczaj, wymazać z oficjalnego kalendarza. Oprócz tego wydała rozporządzenie o wprowadzeniu religii do przedszkoli. Nie muszę wspominać, że chodziło jedynie o islam. Te dwie decyzje oczywiście spotkały się z protestem wielu rodziców dzieci innej narodowość i wyznania, ateistów oraz różnych instytucji ,organizacji pozarządowych i zwykłych obywateli, którzy nie zgadzają się z islamizacją Bośni, która choć w większości muzułmańska czerpie również z zachodniej, chrześcijańskiej tradycji. Oczywiście protesty nic nie dały, a decyzja pani dyrektor spowodowała, że wielu Chorwatów i ateistów z publicznych przedszkoli swoje dzieci zabrało. Sfera publiczna, w Sarajewie, a nie jest ono wyjątkiem, stała się sferą jednonarodową. W ten sposób segreguje się dzieci od najmłodszych lat. Podziały według narodowości i wyznania jeszcze wyraźniejsze są w szkołach podstawowych. W miastach które są większościowe pod względem narodowości ”nie ma problemu” a to znaczy, że większość dyktuje warunki. W miastach podzielonych, a jest takich naprawdę sporo, funkcjonuje zjawisko tzw. dwóch szkół pod jednym dachem. Wygląda to bardzo prosto – budynek szkoły jest jeden, ale dzieci, nauczyciele, program nauczania są podzielone według przynależności do jednego z konstytucyjnych narodów Bośni i Hercegowiny (czyli Bośniaków, Chorwatów i Serbów). W praktyce do takiej szkoły na przykład w miejscowościach Vitez, Stolac, Gornji Vakuf/Uskoplje i wreszcie Mostar, przed południem przychodzą mali Chorwaci, a popołudniu mali Boszniacy (bośniaccy muzułmanie), lub odwrotnie. Istnieją też przypadki podzielonych budynków z oddzielnymi wejściami dla konkretnych grup narodowych! Oczywiście rówieśnicy z tych miejscowości uczą się na lekcjach zupełnie innych, często przeciwstawnych faktów z historii, języka, literatury a nawet geografii… Podzielonych szkół średnich jest nieco mniej, ale także istnieją.

Miałam okazję pracować w jednej z nich w Mostarze, podczas realizacji swojego projektu. Chodzi o Stare Gimnazjum, które jest szkołą z tradycjami, prestiżową, najlepszą w Mostarze. Mieści się ono w centrum, w zabytkowym budynku wybudowanym za czasów Austro-Węgier w stylu neomauretańskim. W czasie wojny budynek, który znajdował się na linii frontu został zniszczony. Wkrótce po wojnie przejęty przez Chorwatów stał się szkołą, co oczywiste, tylko dla nich. Do sprawy jak zwykle włączyła się wspólnota międzynarodowa i, bodajże ambasada Hiszpanii, zadeklarowała, że wspomoże remont obiektu pod warunkiem, że przyszli uczniowie będą przedstawicielami obu narodów, które zamieszkują podzielony Mostar, czyli Chorwatów i Boszniaków. Tyle też wiedziałam w momencie gdy zdecydowałam, że to właśnie stare gimnazjum będzie jedną ze szkół, w których przeprowadzę swoje warsztaty. Zadzwoniłam do sekretariatu, przedstawiłam się i w skrócie zaprezentowałam ideę projektu oraz zaproponowałam spotkanie z dyrektorem szkoły w celu omówienia szczegółów ewentualnej współpracy. Sekretarka poinformowała mnie, że chociaż formalnie szkoła ma jednego dyrektora, to w takiej sytuacji powinnam umówić się na dwa spotkania, jedno z dyrektorką, a drugie z jej zastępcą, który jak się wyraziła, jest szefem drugiej zmiany. Byłam lekko zdziwiona, ale od razu domyśliłam się o co chodzi, pomogły mi w tym oczywiście imiona dyrektorów (jedno chorwackie, drugie muzułmańskie). Gdy już udało się ustalić terminy, okazało się, że dziwnym trafem przypadały na dwa różne dni. Po kilku dniach pojechałam wraz ze swoimi współpracownikami do Mostaru. Pierwsze spotkanie przypadało z dyrektorką – Chorwatką. Okazała się bardzo miłą i elegancką panią, od razu zaczęła opowiadać z dumą o kończącym się remoncie zabytkowego budynku szkoły. Gdy przeszliśmy do sedna spotkania, pani dyrektor od razu zaprotestowała słysząc, że ze swoim zastępcą mamy zamiar się spotkać następnego dnia. Była bardzo oburzona słysząc, że tak nas umówiła sekretarka, po czym wyciągnęła najnowszy model telefonu komórkowego i wystukała ręcznie numer. Po chwili ciepło rozmawiała i zapraszała go do swojego gabinetu. Po paru minutach, trochę niezręcznym dla obu stron, wszedł bardzo elegancki pan, który przedstawił się jako zastępca dyrektora szkoły – szef drugiej zmiany… Po moim pytaniu, co oznacza druga zmiana, elegancki pan, zmienił ton na bardziej oficjalny i rozpoczął konwersację z panią dyrektor, która aż raziła teatralnością i sztucznym ciepłem. Potem pani dyrektor wyjaśniła, że ktoś nas wprowadził w błąd, że jej szkoła (zastępca w tym momencie znacząco chrząknął) nie jest przykładem dwóch szkół pod jednym dachem, że wszystko wspaniale funkcjonuje. Na moje pytanie jakie przedmioty uczniowie mają razem – odpowiedziała z dumą, że … informatykę! I tylko to… Cóż, zostałam bez argumentów. Oczywiście na moją propozycję warsztatów o konfrontacji z przeszłością dla jednej klasy nie przystali. Z powodów organizacyjnych i przeładowania programu, ma się rozumieć… Najgorsze w tej sytuacji nie był właściwie wynik rozmowy, który przewidywaliśmy, ale próba przykrycia sytuacji i przedstawienia jej zupełnie inną niż jest. To najlepszy przykład jak niebezpieczny jest dzisiejszy nacjonalizm w Bośni, niebezpieczny bo ukryty za pięknymi, ale pustymi słowami za którymi nigdy nie idą czyny.


Mostarskie Stare Gimnazjum po remoncie

środa, 4 listopada 2009

Tranzycja


Moja generacja okres tranzycji przeżyła w dużej mierze w stanie błogiej nieświadomości, ale niezaprzeczalny jest fakt, że ja i moi rówieśnicy jesteśmy dziećmi tranzycji. Na własnej skórze doświadczyłam jej w pierwszych latach szkoły, kiedy to szarobure wszystko: ubrania, zabawki, zeszyty, kosmetyki, zaczęły zastępować ich wielobarwne odpowiedniki. Tak jak w przedszkolu wszyscy mniej więcej mieliśmy te same rzeczy, tak w szkole, a był to początek lat dziewięćdziesiątych, zaczęły pojawiać się wyraźne różnice. Niektórzy wyglądali tak jak przedtem, ale wielu z nas miało już zachodnie tekturowe tornistry z myszką miki, pachnące zeszyty i flamastry w więcej niż pięciu kolorach. Wybór dóbr materialnych i różnice w standardzie życia stały się dużo bardziej widoczne. Okres burzliwych przemian ustrojowych przeczekałam zatem w placówkach edukacyjnych i nie dane mi było doświadczyć tzw. dzikiego kapitalizmu, szalonego rozkwitu prywatnych działalności gospodarczych, wejścia na polski rynek zachodnich korporacji, które wyłapywały młode talenty bez wykształcenia i doświadczenia, szlifowały według własnego modelu wpychając je przy tym w młyn kilkunasto-godzinnej pracy, aby po kilku latach wypluć znerwicowanych nowobogackich wprost na kozetki pierwszych prywatnych psychologów, którzy z resztą również wypłynęli na tej samej fali przemian, co ich pacjenci. Z drugiej strony nie byłam świadkiem tego, jak kiedyś zwykli obywatele, wypadali z obiegu, zepchnięci na margines, niezdolni do walki z konkurencją, stawali się wiecznymi bezrobotnymi, ofiarami systemu. Ogólny chaos polityczny, gospodarczy, społeczny, który dla jednych był szansą, a innych pociągnął na dno dotyczył mnie niejako pośrednio. Podsumowując, przedszkole rozpoczęłam w PRL-u, a studia skończyłam w Unii Europejskiej, ale ten proces przeszedł dla mnie dość gładko. Sporo się zmieniło i chcąc nie chcąc, trzeba przyznać, że chyba na lepsze. Ale zamiast korzystać z dobrodziejstw sytuacji, malejącego bezrobocia i możliwości zrobienia kariery na zachodzie, ja wybrałam się w zupełnie innym kierunku…

Teraz proces tranzycji, niestety nie tylko teoretycznie, przerabiam osobiście. Zniszczona wojną Bośnia, podzielona, skłócona, skorumpowana przechodzi przemianę i to na wielu poziomach. Bośniacko-hercegowińska tranzycja to przejście z jednej strony ze stanu wojny do stanu pokoju oraz z dość łagodnego mimo wszystko, ale jednak, socjalizmu do kapitalizmu i demokracji parlamentarnej, która tak naprawdę ma wymiar międzynarodowego protektoratu, z demokracją mający jednak mało wspólnego. Tak więc, sytuacja jest co najmniej podwójnie ciężka, a jej skutki najdotkliwsze są w sferze ekonomicznej i społecznej.

Ekonomia, wiadomo: ogromne bezrobocie, często głód a przynajmniej ogólne nie dożywienie dużej części mieszkańców (bardzo mało ludzi z wyraźną, chorobliwą nadwagą na ulicach!), bardzo zły system zdrowia i chociaż dostępny dla większości (pozostałość socjalizmu), to oferujący słabo wykształcony personel, starą aparaturę i anachroniczne metody terapii, o edukacji nie wspomnę, bo nie tylko jej ogólny poziom pozostawia wiele do życzenia, ale przede wszystkim stopień zinstytucjonalizowanego nacjonalizmu jest zastraszający… To oczywiście odbija się jak w zwierciadle w społeczeństwie. Zauważyłam to dopiero w pracy, która przyznajmy, była jak na tutejsze warunki bardzo dobra. Ale i tak w mojej organizacji wiele osób pracowało za darmo, bo jak inaczej nazwać wielomiesięczny wolontariat absolwentów, którzy wykonują regularne zadania pracowników. Oprócz tego atmosfera ciągłego napięcia i strachu przed zwolnieniem była wykorzystywana do granic możliwości. Ale to jeszcze nie jest najgorsze, najgorsze były dla mnie postawy większości moich kolegów, wykształconych ludzi, którzy są absolutnie nieaktywni, bezwolni i tak łatwo poddają się wszelkim przejawom terroru ze strony przełożonych… Prawie każde moje posunięcie, które wykraczało poza jakiekolwiek normy, nawet najbanalniejsze, było spostrzegane jako rewolucyjne. Podziwiali je, chwalili, dziwili się, ale… w swoim działaniu nie zmieniali nic. Nawet jak została zwolniona kobieta w ósmym miesiącu ciąży pomysł listu protestacyjnego, który mieliby podpisać wszyscy współpracownicy, spotkał się początkowo z pochwałą, ale do podpisania nigdy nie doszło...(bo i tak nic to nie da, bo wszystkich zwolnią, bo nie znamy całej prawdy, bo i tak ktoś się wyłamie…) A czego to skutek? Nie będę tu rozwijać esencjalistycznych teorii, że Bośniacy, bałkańczycy, południowcy tacy już są. Nie. Ich takich stworzyła sytuacja w jakiej żyją. Czy to ich usprawiedliwia, nie wiem, ale na pewno jasne są dla mnie powody takiego postępowania. No a ja muszę się sama odnajdować w tym wszystkim i na przykładzie poprzedniej pracy widać, że idzie mi dość ciężko. Bo czy po roku wolontariatu, który był regularną etatową pracą zaproponowanie mi, wbrew obietnicom wcześniejszego zatrudnienia, znów paromiesięcznego wolontariatu jest fair? Nie jest, ale tylko dlatego, że wiem, że to klasyczny przykład tranzycyjnej pułapki – zatrzymaj pracę, bez względu na to czy ci płacą czy nie, bo drugiej nie znajdziesz. Wiem, że pieniądze były, ale wykorzystywanie „pracowników” jest tu normalne. Można sobie tylko wyobrazić co dzieje się w firmach prywatnych… Nic dziwnego, że praca w państwowej instytucji na ciepłym, nudnym, ale za to dożywotnim etacie, jest marzeniem wielu, co najgorsze, często bardzo mądrych i wykształconych ludzi. Nigdy nie zapomnę sytuacji, jak jeden z kolegów, wieczny wolontariusz, absolwent prawa dostał pracę na… poczcie. Większość zazdrościła mu tego osiągnięcia niczym pracy w Białym Domu.

Ja oczywiście z takim myśleniem się nie godzę i postanowiłam nie skorzystać z kuszącej propozycji swojego szefa. Nie muszę chyba mówić, jak zostało to odebrane przez moich kolegów (czyn odważny niczym zdobycie Mont Everestu). Teraz mam za to zaszczyt zmagać się z tranzycyjnym bezrobociem, czyli fikcyjnymi ofertami, które i tak są nieliczne i ogólnym klimatem: nic się nie da zrobić, praca tylko przez znajomości itd. Ja podążam jednak wcześniej wyznaczoną ścieżką i nie poddaję się tak łatwo. Może już wkrótce zatrudnię się sama, a jeśli tego dokonam, to mogę liczyć na order za wybitne osiągnięcie, albo wręcz pomnik w złocie przed arabskim centrum handlowym.



poniedziałek, 2 listopada 2009

Zmiany, zmiany, zmiany.


Przede wszystkim od razu zauważalne zmiany graficzne. Poprzedni szablon był już jakiś taki wyświechtany. No i często sam z siebie się rozstrajał, sam zmieniał czcionki, kolory tekstu i linków. Chociaż właściwie, tak z ręką na sercu, to nie są prawdziwe powody, które spowodowały ten krok. Postanowiłam swój blog, z kilku przyczyn, które za chwilę wymienię, przywrócić do żywych, i żeby uwolnić się od marnej przeszłości (mam tu na myśli przede wszystkim częstotliwość wpisów), zmieniłam jego wygląd. Bo jakakolwiek zmiana wyglądu – chociażby fryzury, ciuchów, wagi – daje to boskie poczucie zaczynania od zera, zmiana zewnętrzna jest pierwszym widocznym sygnałem rewolucji, krokiem ku świetlanej przyszłości, nadzieją na lepsze jutro... Złudne to, powierzchowne, trywialne i oczywiście bardzo łatwe, ale niech tam…, dajmy się ponieść tej magii i załóżmy, że mój blog w nowej szacie graficznej, będzie zupełnie nowym wspaniałym blogiem – z częstymi wpisami, mnóstwem zdjęć, uzupełnianym na bieżąco blipem i regularnymi odpowiedziami autorki na komentarze.

Jestem to winna samej sobie, ale przede wszystkim czytelnikom – moim przyjaciołom i rodzinie, którzy regularnie domagają się wieści s sarajewskiego frontu, ale także tym, który odwiedzili mój blog przypadkowo i pisali do mnie prosząc o radę lub informacje, składając przy tym ciekawe propozycje (no dobrze, miałam jedną, ale za to jaką!) i oczywiście zostawiali komentarze, na dodatek w większości pozytywne! Powodów dla których nie pisałam regularnie jest wiele i nie warto się nad nimi roztrząsać. Warto jednak wspomnieć te, dla których mam od dziś zamiar pisać regularnie: na pierwszym miejscu jest fakt, że od tygodnia nie pracuję i fizycznie mam więcej czasu co bardzo ułatwia sprawę; po drugie – od mojej przeprowadzki do Sarajewa minął już ponad rok i wydaje mi się, że zyskałam nareszcie konieczny do obserwacji dystans. Na początku wpadłam w wir urządzania sobie życia na nowo i choć tyle rzeczy godnych opisania działo się wokół mnie, to chyba nie byłam w stanie ich zamknąć w słowa. Koniec studiów, przeprowadzka do innego kraju, nowa praca, budowanie poważnego związku, czyli jednym słowem dorosłość okazała się trochę trudniejsza niż się spodziewałam. Oprócz tego wrodzona niechęć do emocjonalnego ekshibicjonizmu sprawiła, że nie miałam ochoty pisać o rzeczach, które pochłaniały mnie najbardziej. No i najważniejsze, wraz z przeprowadzką, z dotychczasowego obserwatora jakim byłam podczas studiów, stałam się częścią przedmiotu własnej obserwacji. Teraz oczywiście nadal nią jestem, ale mam nadzieję, że już potrafię wykorzystać te dwie perspektywy jednocześnie.

Mam nadzieję, że jestem gotowa na dotrzymanie wielokrotnie już łamanej obietnicy regularnego prowadzenia tego bloga. Jeśli tym razem się nie uda, to znaczy, że jestem przypadkiem straconym i potrafię pisać jedynie o tym, że nie piszę. A to będzie nieodzownym znakiem do likwidacji tego adresu. Ale póki co magia nowego wyglądu działa i wydaje mi się, że te eleganckie szaty graficzne skuszą mnie do napisania jakiegoś tekstu szybciej niż byście tego oczekiwali.

czwartek, 6 sierpnia 2009

Z przeszłością twarzą w twarz


Część I

Bardzo długo nie pisałam i chyba nie ma sensu się tłumaczyć dlaczego. Pochłonęła mnie praca i myślę, że wreszcie nadszedł czas, żebym napisała więcej o tym czym się w Sarajewie zajmuję. Kiedyś pisałam już o swojej organizacji i o tym co robilam w niej na początku, gdy jeszcze nie znalazłam sobie miejsca. W grudniu dostałam szansę na napisanie własnego projektu. Okazało się, że udało mi się zdobyć grant Programu Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju (UNDP). Tych sześć miesięcy realiyacji projektu to był czas szalenie inspirujący, pouczający, intensywny, obfitujący w doświadczenia i w przemyślenia. Ale wszystko po kolei.

Misja organizacji, w której pracuję - Istraživačko-dokumentacioni centar (IDC) - to przede wszystkim dokumentowanie i badanie statystycznych, historycznych i prawnych aspektów związanych z wojną w Bośni i Hercegowinie. W centrum uwagi znajdują się wszystkie ofiary wojny, bez względu na narodowość i religię. Na podstawie badań, które rozpoczęto jeszcze w czasie wojny została stworzona ogromna baza danych ofiar, która jest jedną z najlepszych tego typu baz na świecie. Można w niej znaleźć imię i nazwisko ofiary, zawód, stan cywilny, status w czasie wojny, wyznanie i narodowość oraz to w jakich okolicznościach straciła życie, kto jest odpowiedzialny za śmierć i gdzie jest pochowana. Oczywiście trzy ostatnie kategorie często są puste... Projekt już się zakończył, tutaj można obejrzeć rezultaty.

Baza liczy wiecej niż 97 tysięcy ofiar. Dla każdej ze stron jest to liczba kontrowersyjna, podlega ciągłej manipulaciji i jest przede wszystkim elementem gry politycznej. Każdy z narodów (a raczej nacionalistycznych partii) żongluje liczbami zabitych dla własnych celów. Jedni wyolbrzymiają swoją ofiarę, inny umniejszają swoją winę. W Bośni i Hercegowinie, tak jak we wszystkich krajach byłej Jugosławii, brakuje statystyk, obiektywnych badań. Baza została stworzona przez IDC właśnie po to, aby zapobiec tego typu manipulacjom.

Oprócz tego IDC zajmuje się m.in.: monitoringiem procesów sądowych dotyczących zbrodniarzy wojennych, zabytkami i miejscami pamięci, które mają związek z wojną, materialnymi i moralnymi odszkodowaniami dla ofiar wojny, historią mówioną (oral history) – zbieraniem świadectw tych którzy przeżyli (obecnie trwa realizacja projektu – Pozytywne opowieści. Są to świadectwa obywateli BiH, którzy w czasie wojny pomagali jedni drugim, bez względu na narodowość i wyznanie, często narażając przy tym swoje życie).

Nie są to projekty przypadkowe. Wszystkie te działania są częścią pewnego procesu, są właściwie jego mechanizmami. Mowa o pojęciu: konfrontacja z przeszłością, które w języku polskim nie weszło chyba jeszcze do powszechnego użycia jako specyficzny termin. W językach BHS to wyrażenie jest już zakorzenione, zarówno w tekstach naukowych jak również w języku codziennym: suočavanje s prošlošću. Odpowiadają mu angielskie terminy: dealing with the past/facing the past. Terminem pokrewnym, którego znaczenie jest węższe w odniesieniu na termin powyższy jest: tranziciona/tranzicijska prawda, ang. transitional justice. Z polskim odpowiednikiem miałam sporo problemów, ponieważ to zagadnienie nie jest dobrze opracowane ale w nielicznych tekstach prawniczych znalazłam określenie sprawiedliwość tranzycyjna. Choć nie brzmi zbyt zgrabnie, zdecydowałam się, że będę go używać. Zatem sprawiedliwość tranzycyjna, jak i cały proces konfrontaciji z przeszłością dotyczy społeczeństw, które za pomocą określonych mechanizmów państwowych i poza państwowych radzą sobie ze skutkami konfliktów zbrojnych lub represyjnych systemów politycznych powstałych po drugiej wojnie światowej. Są to przede wszystkim: kraje byłej Jugosławii, Ameryki Południowej (Kolumbia, Argentyna), Afryki (Sudan, Kongo) oraz Azji (Kambodża, Indonezja, Timor Wschodni).

Podsumowując, główne mechanizmy procesu konfrontacji z przeszłością to: dokumentowanie i zbieranie faktografii o wszystkich naruszeniach praw człowieka, które miały miejsce w czasie konfliktu zbrojnego lub represyjnego reżimu; zachowanie pamięci o wydarzeniach z przeszłości (pominiki i inne miejsca pamięci, które przypominają o wydarzeniach, edukują i kreują obraz przeszłości wśród nowych pokoleń. Na Bałkanch mamy do czynienia z wyjątkową manipulacją w tej kwestii, dlatego tak ważne jest, aby próbować ograniczyć to zjawisko lub przynajmniej mieć je pod kontolą); historia mówiona (oral history), czyli świadectwa zwykłych obywateli, którzy przeżyli wojnę (wspomniane już pozytywne opowieści, ale też próba zachowania wspomnień ofiar obozów, masowych gwałtów itd.); przywrócenie godności ofiarom – finansowa, symboliczna, moralna i prawna pomoc (odszkodowania, pomniki, publiczne przeprosiny); promocja konstruktywnego stosunku do przeszłości swojego i innych narodów (publiczny dialog o przeszlosci).

Jak dotąd państwem, które najlepiej uporało się z demonami przeszłości są Niemcy. Krajom byłej Jugosławii idzie to bardzo opornie. Oczywiście proces konfronatacji z przeszłoscią w Chorwacji, Serbii i Bośni i Hercegowiny przebiega trochę inaczej, bo przecież ich udział w wojnie był różny, każdy z tych krajów musi się zmierzyć ze skutkami krwawej przeszłości, ustanowić oficjalną wersję wydarzeń, co najważniejsze pogodzić się w prawdą. To jest pewnie największy problem. Prawda o tych samych wydarzeniach ma conajmniej trzy wersje. To właściwie nie jest już nawet sprawa tylko tego „kto ma rację”. Niestety „konflikt prawd” prowadzi nieuchronnie do ponownego konfliktu zbrojnego. Poczucie krzywdy, ale też paradoksalnie i winy, budzą w ludziach chęć rewizji przeszłości. Dlatego też tak ważny jest trud kilku organizacji pozarządowych i nielicznych instytucji państwowych, które starają się wprowadzać w życie mechanizmy dotyczące procesu konfrontaciji z przeszłością i sprawiedliwości tranzycyjnej. Wśród zwykłych ludzi świadomość o ważności tego procesu jest dosyć mętna. I choć nie muszą się oni z nią zgadzać to raczej powinni o niej przynajmniej wiedzieć. Szczególnie młodzi, którym serwuje się w rodzinach i podzielonych według nodowego klucza szkołach, jedną prawdę, najczęściej zaprawioną mitami, uprzedzeniami i kłamstwem. Trzeba młodym dać im narzędzia, dzięki którym sami będą sobie mogli odpowiedzieć na pytania dotyczące przeszłości. Konkretne fakty, świadectwa, dowody są najsilniejszą bronią. Łatwo jest manipulować czymś co nie jest dokazane. Stad pomysł mojego projektu cyklu warsztatów dla szkół średnich. Pojechaliśmy do czterech głównych miast w BiH. Ale żeby nie przeciągać, o efektach w następnej notce.


środa, 15 kwietnia 2009

Nowa sarajewska świątynia


To co lubiłam od zawsze w Sarajewie to fakt, że nie było w nim wielkiego centrum handlowego. W Warszawie nie znosiłam tych wszystkich Arkadii, Złotych Tarasow, Galerii Moktów... Owszem kupowałam w nich, ale nigdy nie chodziłam tam dla przyjemności czy rozrywki. Irytowały mnie tłumy, które spędzają tam każdą wolną chwilę, cale weekendy i popołudnia. Ludzie zachłyśnięci fałszywym dobrobytem, wiejsko-miejska mentalność. ogłupienie i zagubienie w jednym. Sarajevo było od tego wolne. W Sarajewie zakupy w bardziej „luksusowych” sklepach zwykle są połączone ze spacerem i kawą na głównej ulicy – Ferhadiji. Dotychczasowe centra handlowe, które i tak były relatywnie małe, znajdowały się raczej na obrzeżach. Ludzie chodzili do nich głównie z powodu supermarketów, ale i tak pijace (bazarki) były głównym miejscem handlu. W tym kontekście pisałam już kiedyś o Markalach, więc nie będę się powtarzać.

Oczywiście zdawałam sobie sprawę, że i Sarajewo wkrótce musi dotknąć współczesna forma konsumpcji, która sama w sobie staje sie celem.

Przed dwoma laty wyburzona została Sarajka – kultowy dom towarowy w kształcie olimpijskiej śnieżynki, symbol Sarajewa, punkt rozpoznawczy, miejsce spotkań. Zniszczona w czasie wojny nigdy już nie powróciła do życia. Ogrodzona straszyła spalonym szkieletem. Chyba nie dało już sie jej uratować, a może wcale nie chciano.

Wkrótce po zburzeniu rozpoczęto budowę nowego centrum handlowego. Inwestorem stal sie islamski bank BBI. Powstał wielki, nowoczesny moloch. Styl architektoniczny nie był zaskoczeniem. Taki sam ma odbudowany, również przez Arabów, słynny hotel Evropa... Trzeba przyznać, że jest estetyczny, ucieka konwencji typowych “szklanych domów“, w samej architekturze nie wyczuwa się kiczu. Ale to chyba jedyne pozytywy.

Oczywiście, można by powiedzieć, że taka jest kolej rzeczy. Miasto się odradza, reformuje, idzie z duchem czasu. Niestety centrum BBI jest kontrowersyjne pod wieloma względami. Pominę jedynie te finansowe.

Przede wszystkim to jedyne w Europie centrum handlowe, które jest podporządkowane islamskim zasadom. Nie sprzedaje się w nim alkoholu ani wieprzowiny (które to produkty we wszystkich większych marketach w Sarajewie są dostępne). Oprócz tego w centrum jest mesdžid – czyli miejsce, w którym muzułmanie mogą się modlić. Cóż z tego, że budynek jest w samym centrum, a wokół niego s dziesiątki meczetów. Przekaz jest prosty – to nasz muzułmański teren. My tu jesteśmy główni, centrum Sarajewa jest nasze!

Centrum zaskakuje luksusem. Sklepy są bardzo drogimi butikami, w którymi przeważają artykuły luksusowe. Ceny przyprawiły mnie o zawrót głowy. Szczerze powiem, że czułam się tam jak w londyńskim Harrodsie, a warszawskie Złote Tarasy wydały mi się skromnym bazarkiem. Drewniane podłogi, płyty szkła, kolumny spowite imitacją czarnego atlasu (sic!). Ludzi tłum. Chodzą grupkami– starzy, młodzi, patrzą lśniącymi oczami, zachwyceni, ale i mocno speszeni. W każdym ze sklepów obsługa niczym z wczesnych lat dziewięćdziesiątych - rzucająca się na klienta, tropiąca krok w krok, zadająca masę usłużnych i wymuszonych pytań, które zmuszają do ucieczki. Kolejek do przymierzalni brak. Po przejściu pięciu pięter (!) poczułam zawrót głowy i cóż, chyba również wstyd. Oczywiście w każdym kraju są biedni i bogaci, ale w Bośni te różnice nie są tak duże. Wszyscy są na ogół biedni. Oczywiście w Sarajewie się tego nie widzi na każdym kroku, ale ostatnie raporty są nieubłagane. Publiczne jadłodajnie wydają 100% więcej posiłków, robotnicy większości zakładów nie dostają pensji od miesięcy, zdesperowani inwalidzi wdarli się do parlamentu (dantejskie sceny, szczególnie z udziałem osób głuchoniemych i premier Branković wychodzący tylnymi drzwiami...). Kryzys nie ominął nikogo (oczywiście oprócz posłów, którzy podwyższyli sobie diety). Zmniejszone zostały pensje w firmach prywatnych, w szkołach i na uniwersytetach, w mojej organizacji od stycznia ludzie pracują za darmo...

Centrum handlowe BBI stanowi ogromny kontrast wobec obecnej sytuacji. Oczywiście lansowana jest odwrotna wizja. Podkreśla się przede wszystkim fakt, że w centrum znalazło pracę około 1000 osób. To oczywiście jest niezaprzeczalny plus i warto o nim pamiętać, ale jak długo utrzymają się te miejsca. Kto będzie kupować w tych sklepach?

Ale zostawmy już niesprawiedliwość społeczną, etykę, moralność i te wszystkie zjawiska, które właściwie, mówiąc oględnie, wyszły z użycia. Oprócz tego to są sprawy uniwersalne i być może centrum BBI nie jest tu żadnym wyjątkiem. Sprawa ma również wymiar bardzo symboliczny oraz mocny lokalny wydźwięk.

Arabskie centrum handlowe z wielką pompą zostało otwarte nie przypadkowo 6 kwietnia – w Dzień wyzwolenia Sarajewa. Podczas gdy zdesperowani pracownicy komunikacji miejskiej strajkując sparaliżowali ruch, otwarciu centrum towarzyszył koncert, na którym główną gwiazdą był Kemal Monteno (Sarajevo, ljubavi moja...) Abdulah Sidran, boszniacki poeta i zaangażowany polityk partii SDA, napisał specjalny wiersz na tę okazję, którego recytację pokazano na scenie i wielkim telebimie. A niechże i tak było. Muzyka i sztuczne ognie jeszcze nikomu nie zaszkodziły. Najgorsze jednak jest to, że otwarcie nowej świątyni konsumpcji (o zdecydowanie islamskim zabarwieniu) zostało w bezpośredni sposób powiązane z.... dziećmi Sarajewa, które zginęły w czasie wojny. Wszystko to za sprawą, oczywiście kontrowersyjnego, ale o tym innym razem, pomnika poświęconego najmłodszym ofiarom wojny, który znajduje się po drugiej stronie ulicy. Dyrektor banku BBI w Bośni zwrócił się publiki takim słowami: „Na przeciwko nas znajduje sie pomnik dzieci Sarajewa. Oddajemy im ten plac (pomiędzy centrum a pomnikiem – przyp. aut.). Dzieci sprawiają, że idziemy naprzód“. Inwestor, który po prostu uporządkował teren przed swoim budynkiem, postawił kilka ławek i koszy na śmieci, oficjalnie ogłosił się sponsorem i patronem głównego placu w mieście. Dla jasności pomnik od centrum jest oddzielony szeroką ulicą, te dwa elementy nie stanowią wspólnej kompozycji przestrzennej. Nie przeszkodziło to jednak nikomu, żeby stworzyć iluzję i połączyć te dwie rzeczy. Centrum handlowe vs. dzieci ofiary wojny. Nikt nie podniósł głosu, ani stowarzyszenie rodziców tych dzieci, ani zwykli mieszkańcy. Oni są zadowoleni, centrum jest pełne ludzi. Nawet w mojej organizacji w pewnych kręgach tylko o tym sie mówiło przez parę dni (oczywiście podkreślając islamski charakter tego miejsca!). Za parę tygodni pewnie już nikt nie będzie tego wspominał. Miasto wchłonie nowy element, a jego mieszkańcy nie będą sobie wyobrażać bez niego Sarajewa, tak jak kiedyś nie wyobrażali sobie go bez Sarajki.












Sarajka




Zdjęcia

(1) Kenan Efendić
(2), (3) www.sarajevo-x.com
(4) www.walter.cjb.net

I na koniec żart:

- Znaš li kako se zove Robna kuća ‘Sarajka’?
- Ne znam.
- Pa, Muslimanka.

środa, 4 marca 2009

Bilans półroczny




Pół roku minęło od kiedy mieszkam w Sarajewie. Przede mną jeszcze na 1oo% drugie tyle, na 95% jeszcze jakieś dwa lata, na 50% więcej niż dwa lata, a chyba tylko na 5% opcja "na zawsze".

Co się zdarzyło, co się zmieniło, a co nie. Co mne cieszy i smuci. Niechronologicznie, nielogicznie, wybiórczo, przypadkowo, ale sczerze.





  • Zamieszkałam z Bośniakiem pod jednym dachem, w konkubinacie z planami na formalizację związku. Jestem szczęśliwa i gdyby mój Bośniak był standardowym przedstawicielem swojego gatunku, to poleciłabym przedstawicieli tego narodu każdej kobiecie. Ale tak się składa, że raczej nie jest, więc nie polecam.
  • Zaczęłam samodzielnie prowadzić gospodarstwo domowe i nadal oscyluję pomiędzy złą konkubiną a matką polką. Gotuję dość często, sprzątam rzadziej, ale jednak. Robię wiernie zakupy w ROBOCIE (fanki nazwy oraz sklepu mogą spać spokojnie). Pranie dzielę na kolorowe i białe. Nadal nie prasuję. Palę tylko na balkonie, nie więcej niż kiedyś, może nawet mniej, ale za to z nieustanną przyjemnością. Przerzuciłam się z chorwackiego Ronhilla na sarajewską Aurę Light.
  • Piję bośniacką kawę zagryzając ją kostką cukru. Więcej niż jedną dziennie, ostatnio także wieczorami. Zaczęłam sama ją gotować, ale tylko wtedy gdy K. nie ma w domu, a mi zabrakło rozpuszczalnego Jacobsa.
  • Nie jem już kanapek typu masło, ser, wędlina, ogórek kiszony i majonez Kielecki, bo żadnego z tych składników nie ma. Jem w zamian suho meso (goveđi pršut) czyli wędzoną wołowinę, która jest potwornie droga, słona i gumowata, ale jeszcze mi się nie znudziła. Dodatkiem do niej jest kajmak ze sklepu, który podobno nie przypomina tego prawdziwego, ale co tam. Nie jem wieprzowiny, bo jej nie ma. Polubiłam ćevapi (bez cebuli), a konkurs na ulubioną pitę wygrala krompirusa (z ziemniakami), w sezonie letnim zamieniam ją na tikvenjačę (cukinia lub dynia).
  • Mam już w Sarajewie swojego fryzjera i ginekologa, co uważam za znak zadomowienia.
  • W swojej organizacji pracowałam w trzech projektach – Zabytki i miejsca pamięci, Wsparcie dla kobiet oraz Niepośrednie ofiary wojny, ale porzuciłam je na rzecz projektu własnego pomysłu. Moja pozycja znacznie wzrosła, ba, pochwalę się nawet, że mam swój komputer (sukces!) i asystentkę. Jeżdżę w delegacje służbowe i na konferencje. Chyba mnie docenili. Zmieniłam też pokój w biurze i towarzystwo na dużo lepsze, a także nabrałam nawyków biurowych – ploteczki, papieroski na balkonie, ciasteczka, kawka, torty z okazji urodzin i świąt. Polubiłam swoją pracę bardzo, choć tryb etatu i system 5 dni pracy - 2 dni odpoczynku nadal dużo mnie kosztuje. Fizycznie już przywykłam, ale w głębi duszy nie mogę się z nim pogodzić.
  • Towarzysko się rozwijam. Mam chyba ze trzy dobre koleżanki i garstkę znajomych. Telefon zapełnił się nowymi kontaktami i o dziwno czasem dzwoni. Potrzebuję czasu, żeby się z kimś zaprzyjaźnić i ta reguła potwierdziła się w Sarajewie. Doceniłam bardzo swoje warszawskie przyjaźnie. Liczę na to, że przetrwają.
  • Coraz lepiej znam miasto i poruszam się po nim swobodnie. Jestem znawcą swojego osiedla. Potrafię rozpoznać taksówkarzy naciągaczy oraz kontrolerów biletów w tramwajach i trolejbusach (90% skuteczności).
  • Nadal wychodzę do tych samych knajp, do których chodziłam w czasie studiów. Ale piję zdecydowanie mniej. To mi się podoba.
  • Odkryłam, że góry wokół Sarajewa są prawdziwe i można po nich chodzić! Póki co byliśmy raz, ale wierzę, że z czasem wejdzie nam to w nawyk i zaczniemy korzystać z fantastycznego położenia Sarajewa.
  • Pozbyłam się też wielu złudzeń na temat miasta. Nadal bardzo je lubię, widzę też sporo wad. Brakuje mi najbardziej kina, wystaw i ogólnie pojętych wydarzeń kulturalnych. Ale kina najbardziej. Zaczęłam chodzić na to co aktualnie grają i w ciągu roku obejrzałam filmy na jakie w życiu bym nie poszła w Warszawie (m.in. Bond i Z archiwum X!).
  • Nadal jestem Bośnią zafascynowana, ale muszę przyznać, że widzę głównie ciemne strony. Ciężki proces tranzycji, polityczne piekiełko, ogromna niesprawiedliwość społeczna, bieda, marazm, widmo wojny unoszące się nad wszystkim, apatia i rozczarowanie, potworny nacjonalizm, podziały, nienawiść, poczucie krzywdy, chęć odwetu, brak perspektyw, zacofanie mentalne. Najgorszy jest brak nadziei. To jest jedyne co łączy wszystkie narody Bośni, wszystkie pokolenia i opcje polityczne. Ale ja wierzę mocno, że to przejdzie. I jestem dumna, że mogę tu być i że w jakiś sposób włączam się w to wszystko. O swoim projekcie napiszę już wkrótce. Nic wielkiego, ale może to zawsze jakiś krok…
  • No i przecież zaczęłam pisać blog. Cóż, liczba postów nie jest imponująca, ale mam nadzieję, że kiedyś wejdzie mi to w nawyk i zacznę pisać regularnie. Listę tematów mam długą, brakuje czasu i organizacji, żeby to wszystko opisać. Z tej okazji dziękuję wszystkim komentującym, czytającym, a podglądających ośmielam do zostawiania po sobie śladu.
Podsumowując, pół roku w Sarajewie minęło bardzo szybko. Początki były może nie tyle trudne co burzliwe, ale teraz przychodzi chyba względna stabilizacja. Z niecierpliwością czekam na to co przyniesie kolejne sześć miesięcy.



czwartek, 19 lutego 2009

Koń by się uśmiał


Mam problemy z bośniackim poczuciem humoru. I nie mam tu na myśli dowcipów, które jak dla mnie są bardzo podobne do polskich. Może nie o sam humor tu chodzi, ale o zjawisko, które szczerze mówiąc potrafi doprowadzić mnie prawie że do łez.

ZAJEBAVANJE. Nie da się tego przetłumaczyć jednym słowem, ale mniej więcej chodzi o: strojenie sobie żartów z kogoś, dogryzanie, wyśmiewanie, przygadywanie, robienie ironiczno-sarkastycznych uwag i nie wiem jeszcze jak to cenzuralnie nazwać. Sama należę raczej do osób ironicznych, więc subtelna kpina nie jest mi obca …ale jednak taki rodzaj żartów u nas chyba jest zarezerwowany dla osób które jednak za sobą nie przepadają. Zajebavanje na dzień dobry, przy okazji przypadkowego spotkania, przy pośpiesznej kawie i w innych trywialnych sytuacjach, przez osoby, które darzę sympatią, ale jednak mało znam – jest dziwne. Zajebavanje ze strony najbliższej osoby, w dodatku w towarzystwie też jest trochę… osobliwe. Początkowo myślałam, że po prostu mam do czynienia z takimi egzemplarzami, ale nie. To zjawisko powszechne i nie odnosi się tylko do mnie.

Niemniej jednak nawet z taką świadomością po 10 takim „żarcie” w podobnych okolicznościach zaczynam się w końcu zastanawiać co jest nie tak i czy ten ktoś nie przekracza aby subtelnej granicy. Oczywiście czym bardziej pokazuję, że nie wyczuwam konwencji, tym uciecha żartujących jest większa. No uwierzcie mi, że w niektórych sytuacjach nie jest mi do śmiechu. Warto podkreślić, że w swoich odczuciach jestem kompletnie niezrozumiana, niestety... Nie mam siły się już śmiać, a wręcz przeciwnie, ogarnia mnie lekka złość. Wykluczam tutaj złą wolę tych osób. Taka jest konwencja. Tylko jak się do tego przyzwyczaić? Umiejętność śmiania się z samego siebie jest zapewne bardzo cenna, ale dogryzanie samej sobie to już wyższa szkoła jazdy… Stać na coś takiego chyba tylko „tubylców”. Oczywiście świadoma takiego zjawiska powinnam na to przymknąć oczy i robię to, ale śmiać się nie mogę. No bo to mnie nie śmieszy… i co ja na to poradzę?

To jedno z najbardziej dziwnych jak dla mnie „odkryć kulturowych”. Zastanawiałam się nad tym wielokrotnie i myślę, że sedno jest raczej w granicach tych żartów, a nie w ich treści i sposobie wyrażania. Bośniacki humor jest dosyć agresywny, okraszony przekleństwami i fantazyjnymi porównaniami, ale jest tak bezpośredni, że aż czasami by się chciało wstać i z werbalnego przejść na niewerbalny sposób komunikacji.




Żarty się skończyły!

czwartek, 22 stycznia 2009

O kulturowym gwałcie i żałobie po kimś kogo nie znam


Ostatnio zostałam postawiona w dość dziwnej sytuacji, która zmusiła mnie do chwili zastanowienia. Jak zwykle różnice kulturowe pojawiły się z najmniej oczekiwanej strony. Nie to, że dadzą one o sobie zapomnieć, ale jednak nie oszukujmy się, to już piąty miesiąc jak jestem w Bośni i do pewnych rzeczy zdążyłam już przywyknąć. Na szczęście (chyba) pozorna rutyna została przerwana, a moje doświadczenia wzbogacone.

Otóż, kilka tygodni temu, jednej z koleżanek z pracy umarł ojciec. Z ową koleżanką nie mam bezpośredniego kontaktu, bo pracujemy przy różnych projektach, a towarzysko też nasze drogi się jeszcze ani razu nie skrzyżowały. Gdy usłyszałam tę smutną wieść, odruchową myślą było to, że pewnie pójdziemy na pogrzeb i tyle. Oczywiście w tej samej sekundzie sobie przypomniałam, że przecież w Islamie kobiety na dženazy (pogrzeby) nie chodzą. Nad tym faktem rozmyślałam już wielokrotnie. Nie jestem żadnym ekspertem w dziedzinie Islamu, ale wiem, że w czasach Koranu kobiety na pogrzeby nie chodziły, bo generalnie nie uczestniczyły też w innych wydarzeniach społecznych. Dzisiejszy zwyczaj to efekt tej „tradycji ” z resztą nie jedyny. Kobiety nie mają też obowiązku chodzenia do meczet i nie uczestniczą w piątkowych modlitwach połączonych z „kazaniem” wygłaszanym przez hodžę, która dla mężczyzn jest obowiązkowa. W praktyce wygląda to tak, że przekraczają jego próg najczęściej wtedy kiedy przychodzi czas modlitwy, a one akurat nie są w domu, albo innym miejscu, w którym mogłyby się pomodlić. W Sarajewie młode muzułmanki często odwiedzają też główny meczet na čaršiji (Gazi Husrev-begova džamija) z przyczyn towarzyskich; można je zobaczyć najczęsicej latem, na dziedzińcu meczetu, plotkujące i bardzo nieśmiało zerkające na stronę dla mężczyzn (cały obszar meczetu z przyległościami jest podzielony na części: męską i kobiecą), którą oczywiście okupują młodzi chłopcy.

Wracając do pogrzebów. Często mówi się też o tym, że zakaz uczestniczenia kobiet w pochówku wynika z tego faktu, że kobiety znane z emocjonalności wnosiłyby niepotrzebną histerię i lament. (Nie mnie to oceniać, ale jednak to jest niezaprzeczalny dowód na to jak Islam jest patriarchalny). Pozostaje pytanie co robią w tym czasie kobiety? Oczywiście siedzą w domu. Ale jak się okazało, nie siedzą bezczynnie. W tym czasie bowiem przyjmują gości. I nie chodzi tu o tradycyjną stypę, jaką w chrześcijańskiej kulturze, wyprawia się po pogrzebie. Około tydzień lub dłużej przez dom przewijają się tłumy ludzi, którzy przynoszą kawę i cukier (puder w kostkach) i zabawiają rozmową rodzinę pogrążoną w żałobie. Oczywiście pewnie nie wszędzie tak jest, ale w środowiskach tradycyjnych, zarówno miejskich jak i wiejskich, to standard. Co ciekawe, goście odwiedzający to nie są tylko bliscy zmarłego lub rodziny. To są po prostu wszyscy, absolutnie wszyscy, nawet najdalsi znajomi, a nawet znajomi znajomych.

W takich to okolicznościach stanęłam przez wizją odwiedzenia wspomnianej już koleżanki. Nie wiem jak wy byście się poczuli, ale ja czułam się co najmniej dziwnie. Przede wszystkim byłam zażenowana faktem, że idę do domu osoby, którą ledwo znam (kto mnie zna, ten wie, że nie znoszę konwenansów i rozmów o niczym i że tragicznie nie potrafię ich prowadzić), i na dodatek której przed paroma dniami umarła bardzo bliska osoba…. To doprawdy było dla mnie żenujące i stresujące, a w dodatku wciąż wydawało mi się ogromnym nietaktem. Sama będąc w żałobie unikałam ludzi, w szczególności tych, z którymi nie byłam blisko, chciałam swoją rozpacz przeżyć w spokoju, a nie wśród pustych słów i pocieszeń… Z resztą to chyba nie tylko moje odczucia, normą już staje się formułka stosowana w nekrologach, przynajmniej w polskich: „Rodzina prosi o nieskładanie kondolencji”.

Ale cóż. Moje koleżanki z pracy, poczuły się w wielkim obowiązku, żeby mnie, która w końcu mam zamiar się tu wydać za mąż, zapoznać z miejscowymi obyczajami. „Powoli musisz zacząć uczyć się jakie my mamy zwyczaje! W Polsce może jest inaczej, ale ty teraz mieszkasz w Bośni!”. Przyznacie, że argumenty były mocne… Nie działały na nie moje tłumaczenia o intymności śmierci i tragedii z nią związanej, która dominuje w kulturze, z której pochodzę. Po długich dyskusjach wyszło na to, że zachodni świat zostawia na pastwę losu (czyli w samotności) ludzi w żałobie i że to wyraz braku współczucia i solidarności. I tak to, co dla mnie było poszanowaniem intymności zostało przedstawione jako bezduszność.

Opierałam się dzielnie, ale w końcu dla świętego spokoju i przyznam to, także z ciekawości, uległam. Australijka o chorwackich korzeniach, która z nami pracuje, też oczywiście została włączona w plan wizyt. Na całe szczęście dla mnie, jej odczucia były identyczne z moimi. To mnie podtrzymało na duchu, bo zaczęłam tracić powoli grunt pod nogami i wydawało mi się, że może rzeczywiście coś ze mną nie tak i w ogóle jestem aspołeczna i bez serca. W końcu postanowiłyśmy, że pójdziemy. Zostałyśmy podłączone do jednej z grupek. W dniu wizyty, gdy byłyśmy już przygotowane do wyjścia z pracy okazało się, że koleżance, z którą miałyśmy iść coś wypadło i nie może pójść z wizytą. Dla nas to było jednoznaczne. We dwie, same, w dodatku bez przekonania i z zerowym doświadczeniem w tej sprawie, nie idziemy. No i się zaczęło….

Dwie z moich koleżanek, typowe młode i zaktywizowane (eufemizm) koleżanki – muzułmanki wzięły sobie do serca nasze niecne postępowanie i przetrzymały nas na zaimprowizowanym szkoleniu, na którym chciały nas nawet uczyć arabskich i tureckich formułek kondolencyjnych. Cóż… tego było chyba za wiele. Może jestem tutaj w zdecydowanej mniejszości, ale jeszcze potrafię powiedzieć: nie. I na tym się skończyło. Nie poszłyśmy same, idąc na kompromis, że pójdziemy następnego dnia z kimś „doświadczonym”. Jednak przed tym kulturowym gwałtem (do tego to niestety się sprowadziło) uchronił nas nie kto inny jak sam Putin – zakręcając kurek z gazem, uwięził nas w domach, z daleka od biura i od życzliwych koleżanek dbających o naszą „edukację” kulturową.

Ale nie o wydźwięk osobisty tu chodzi. Cała ta sytuacja sprowokowała listę pytań. O prywatny i publiczny aspekt śmierci, o tabu którym jest otoczona rozpacz po śmierci bliskiej osoby. O to czy jest proces żałoby, jak powinien przebiegać. No bo czy „zachodnie” poszanowanie prywatności nie sprowadza się do uciekania od tematu i rzeczywiście osamotnienia pogrążonych w żałobie? Z drugiej strony, jak czuje się matka, która nie może iść na pogrzeb swojego dziecka, żona na pogrzeb męża itd. Czy 12 godzinne gotowanie kawy dla przetaczających się przez dom ludzi jest formą terapii czy cichą akceptacją brzemienia obyczaju. Zderzają się w tym wypadku nie tylko dwie perspektywy religijne, ale też współczesna i tradycyjna, wiejska i miejska. Temat dobry do rozmyślań i obserwacji. Bez dna.