środa, 4 listopada 2009

Tranzycja


Moja generacja okres tranzycji przeżyła w dużej mierze w stanie błogiej nieświadomości, ale niezaprzeczalny jest fakt, że ja i moi rówieśnicy jesteśmy dziećmi tranzycji. Na własnej skórze doświadczyłam jej w pierwszych latach szkoły, kiedy to szarobure wszystko: ubrania, zabawki, zeszyty, kosmetyki, zaczęły zastępować ich wielobarwne odpowiedniki. Tak jak w przedszkolu wszyscy mniej więcej mieliśmy te same rzeczy, tak w szkole, a był to początek lat dziewięćdziesiątych, zaczęły pojawiać się wyraźne różnice. Niektórzy wyglądali tak jak przedtem, ale wielu z nas miało już zachodnie tekturowe tornistry z myszką miki, pachnące zeszyty i flamastry w więcej niż pięciu kolorach. Wybór dóbr materialnych i różnice w standardzie życia stały się dużo bardziej widoczne. Okres burzliwych przemian ustrojowych przeczekałam zatem w placówkach edukacyjnych i nie dane mi było doświadczyć tzw. dzikiego kapitalizmu, szalonego rozkwitu prywatnych działalności gospodarczych, wejścia na polski rynek zachodnich korporacji, które wyłapywały młode talenty bez wykształcenia i doświadczenia, szlifowały według własnego modelu wpychając je przy tym w młyn kilkunasto-godzinnej pracy, aby po kilku latach wypluć znerwicowanych nowobogackich wprost na kozetki pierwszych prywatnych psychologów, którzy z resztą również wypłynęli na tej samej fali przemian, co ich pacjenci. Z drugiej strony nie byłam świadkiem tego, jak kiedyś zwykli obywatele, wypadali z obiegu, zepchnięci na margines, niezdolni do walki z konkurencją, stawali się wiecznymi bezrobotnymi, ofiarami systemu. Ogólny chaos polityczny, gospodarczy, społeczny, który dla jednych był szansą, a innych pociągnął na dno dotyczył mnie niejako pośrednio. Podsumowując, przedszkole rozpoczęłam w PRL-u, a studia skończyłam w Unii Europejskiej, ale ten proces przeszedł dla mnie dość gładko. Sporo się zmieniło i chcąc nie chcąc, trzeba przyznać, że chyba na lepsze. Ale zamiast korzystać z dobrodziejstw sytuacji, malejącego bezrobocia i możliwości zrobienia kariery na zachodzie, ja wybrałam się w zupełnie innym kierunku…

Teraz proces tranzycji, niestety nie tylko teoretycznie, przerabiam osobiście. Zniszczona wojną Bośnia, podzielona, skłócona, skorumpowana przechodzi przemianę i to na wielu poziomach. Bośniacko-hercegowińska tranzycja to przejście z jednej strony ze stanu wojny do stanu pokoju oraz z dość łagodnego mimo wszystko, ale jednak, socjalizmu do kapitalizmu i demokracji parlamentarnej, która tak naprawdę ma wymiar międzynarodowego protektoratu, z demokracją mający jednak mało wspólnego. Tak więc, sytuacja jest co najmniej podwójnie ciężka, a jej skutki najdotkliwsze są w sferze ekonomicznej i społecznej.

Ekonomia, wiadomo: ogromne bezrobocie, często głód a przynajmniej ogólne nie dożywienie dużej części mieszkańców (bardzo mało ludzi z wyraźną, chorobliwą nadwagą na ulicach!), bardzo zły system zdrowia i chociaż dostępny dla większości (pozostałość socjalizmu), to oferujący słabo wykształcony personel, starą aparaturę i anachroniczne metody terapii, o edukacji nie wspomnę, bo nie tylko jej ogólny poziom pozostawia wiele do życzenia, ale przede wszystkim stopień zinstytucjonalizowanego nacjonalizmu jest zastraszający… To oczywiście odbija się jak w zwierciadle w społeczeństwie. Zauważyłam to dopiero w pracy, która przyznajmy, była jak na tutejsze warunki bardzo dobra. Ale i tak w mojej organizacji wiele osób pracowało za darmo, bo jak inaczej nazwać wielomiesięczny wolontariat absolwentów, którzy wykonują regularne zadania pracowników. Oprócz tego atmosfera ciągłego napięcia i strachu przed zwolnieniem była wykorzystywana do granic możliwości. Ale to jeszcze nie jest najgorsze, najgorsze były dla mnie postawy większości moich kolegów, wykształconych ludzi, którzy są absolutnie nieaktywni, bezwolni i tak łatwo poddają się wszelkim przejawom terroru ze strony przełożonych… Prawie każde moje posunięcie, które wykraczało poza jakiekolwiek normy, nawet najbanalniejsze, było spostrzegane jako rewolucyjne. Podziwiali je, chwalili, dziwili się, ale… w swoim działaniu nie zmieniali nic. Nawet jak została zwolniona kobieta w ósmym miesiącu ciąży pomysł listu protestacyjnego, który mieliby podpisać wszyscy współpracownicy, spotkał się początkowo z pochwałą, ale do podpisania nigdy nie doszło...(bo i tak nic to nie da, bo wszystkich zwolnią, bo nie znamy całej prawdy, bo i tak ktoś się wyłamie…) A czego to skutek? Nie będę tu rozwijać esencjalistycznych teorii, że Bośniacy, bałkańczycy, południowcy tacy już są. Nie. Ich takich stworzyła sytuacja w jakiej żyją. Czy to ich usprawiedliwia, nie wiem, ale na pewno jasne są dla mnie powody takiego postępowania. No a ja muszę się sama odnajdować w tym wszystkim i na przykładzie poprzedniej pracy widać, że idzie mi dość ciężko. Bo czy po roku wolontariatu, który był regularną etatową pracą zaproponowanie mi, wbrew obietnicom wcześniejszego zatrudnienia, znów paromiesięcznego wolontariatu jest fair? Nie jest, ale tylko dlatego, że wiem, że to klasyczny przykład tranzycyjnej pułapki – zatrzymaj pracę, bez względu na to czy ci płacą czy nie, bo drugiej nie znajdziesz. Wiem, że pieniądze były, ale wykorzystywanie „pracowników” jest tu normalne. Można sobie tylko wyobrazić co dzieje się w firmach prywatnych… Nic dziwnego, że praca w państwowej instytucji na ciepłym, nudnym, ale za to dożywotnim etacie, jest marzeniem wielu, co najgorsze, często bardzo mądrych i wykształconych ludzi. Nigdy nie zapomnę sytuacji, jak jeden z kolegów, wieczny wolontariusz, absolwent prawa dostał pracę na… poczcie. Większość zazdrościła mu tego osiągnięcia niczym pracy w Białym Domu.

Ja oczywiście z takim myśleniem się nie godzę i postanowiłam nie skorzystać z kuszącej propozycji swojego szefa. Nie muszę chyba mówić, jak zostało to odebrane przez moich kolegów (czyn odważny niczym zdobycie Mont Everestu). Teraz mam za to zaszczyt zmagać się z tranzycyjnym bezrobociem, czyli fikcyjnymi ofertami, które i tak są nieliczne i ogólnym klimatem: nic się nie da zrobić, praca tylko przez znajomości itd. Ja podążam jednak wcześniej wyznaczoną ścieżką i nie poddaję się tak łatwo. Może już wkrótce zatrudnię się sama, a jeśli tego dokonam, to mogę liczyć na order za wybitne osiągnięcie, albo wręcz pomnik w złocie przed arabskim centrum handlowym.



4 komentarze:

Anonimowy pisze...

w czasie zmiany ustrojowej byłem na początku podstawówki, kiedy kończę z edukacją na wszystko jest już za późno, zmiany zaszły 20 lat temu, ludzie zajęli swoje pozycje, słowem, pozamiatane, a ja stoję jak dupa wołowa przed szkołą, rozglądam się i nie wiem, dokąd pójść; ale czytam bloga i widzę, że jeśli nie na Zachód, to można spylić na Południe, dobry pomysł, myślę sobie!
a co to wolontariatu w pracy - odważna decyzja, moje gratulacje:)
pozdrawiam,
miłosz

kry pisze...

Czy ja wiem czy w kontekscie pracy oplaca sie spylac na poludnie, szanse na zostanie rekinem biznesu sa slabe...Ale przynajmniej jest ciekawie i kawe maja dobra!

A co do zostawienia tej roboty, to ja po prostu nie jestem etatowcem z natury, wiec nie wymagalo to az takiej odwagi... Tylko mojego projektu troche szkoda. A ty gdzie sie podziewasz?
pozdrav

Anonimowy pisze...

ja znowu w kraju samobójców i "pierdolonego forinta", gdzie nawet jak nie pada, to leje; jak pociągnę do końca, to zostanę tutaj aż do czerwca, możemy się spotkać, jak będziesz przejazdem. pozdrawiam, miłosz.

Anonimowy pisze...

Kiedy ja kończyłem studia mag., w PL magia etatu też była skutecznym straszakiem - przecież nawet rządowi oficjele zachwalali bezpłatne staże jako wspaniały krok do kariery (magia doświadczenia!) i wielu ludzi się na to złapało. Godząc się na wiele, bo etat. A potem UE otworzyła rynek pracy i przewietrzyło się w kraju. Ale oczywiście z BiH nie ma co porównywać.
Krysia, brawo. Już drugi wpis po liftingu! Pozdrav, Maciej.