Grupę TRIO SARAJEVO, która powstała w 1985, a rozpadła się po wojnie tworzyli Bojan i Dada Hadžihalilović oraz Lela Mulabegović-Hatt. Grupa grafików nie stworzyła manifestu, działała komercyjnie, jej członkowie dziś tworzą jedną z najsilniejszych agencji reklamowych w Sarajewie, ale naprawdę godny uwagi jest cykl ich prac poświeconych oblężonemu Sarajewu. Popkultura w zestawieniu z wojną. Słowa są chyba zbędne. Zapraszam do oglądania i komentowania.
sobota, 28 listopada 2009
From Sarajevo with love...
Grupę TRIO SARAJEVO, która powstała w 1985, a rozpadła się po wojnie tworzyli Bojan i Dada Hadžihalilović oraz Lela Mulabegović-Hatt. Grupa grafików nie stworzyła manifestu, działała komercyjnie, jej członkowie dziś tworzą jedną z najsilniejszych agencji reklamowych w Sarajewie, ale naprawdę godny uwagi jest cykl ich prac poświeconych oblężonemu Sarajewu. Popkultura w zestawieniu z wojną. Słowa są chyba zbędne. Zapraszam do oglądania i komentowania.
piątek, 13 listopada 2009
Pod jednym dachem
Nie jest chyba tajemnicą, że przyszłość Bośni i Hercegowiny jako współczesnego europejskiego państwa, ale też wspólnoty a raczej wspólnot narodowych, językowych, religijnych, kulturowych, jawi się obserwatorom, politykom, szeroko i różnie pojmowanym elitom intelektualnym, i koniec końców samym obywatelom tego kraju, w ciemnych barwach. Pesymizm, choć w różny sposób wyrażany lub też przemilczany jest w pełni zasadny. Niestety. Pisać o problemach współczesnej Bośni i Hercegowiny można by bez końca, a aspektów wartych poruszenia jest bardzo wiele. O niektórych z nich już pisałam, o niektórych mam zamiar, a do innych pewnie nigdy nie dojdę. Niemniej jednak nie odkryję Ameryki (lub jakby powiedzieli Bośniacy – ciepłej wody, co skądinąd stanowi jedno s moich ulubionych powiedzonek…) jeśli powiem, że największym problemem dzisiejszej Bośni jest nacjonalizm. Kto nie chce tego widzieć i ”sprzedawać” wciąż jeszcze popularną, ale mocno lukrowaną wizję wielokulturowej Bośni trzech wielkich religii, niech przyjedzie tu na dłużej, poczyta gazety a przede wszystkim posłucha ludzi…
Podzielona w 1995 roku na mocy układu z Dayton Bośnia jest nadal gorącym garem, z którego mimo trzymania nad nim ciężkiej pokrywy przez tzw. wspólnotę międzynarodową, para nadal bucha. Ale zostawmy uogólnienia i przejdźmy do sedna sprawy. Kanałem przez który nacjonalizm wżera się w społeczne tkanki, oprócz twardej polityki, mediów i wspólnot religijnych, jest przede wszystkim edukacja. Młodzi obywatele, przyszli wyborcy, elity, politycy, decydenci itd., chociaż osobiście wojny nie pamiętają, to są jej konsekwencjami najbardziej skażeni. Od przedszkola do uniwersytetu są poddawani segregacji (w pełnym znaczeniu tego słowa), wpajana jest im tylko jedna wizja przeszłości, narodu i kultury. Młody obywatel, o ile nie pochodzi z wykształconej, otwartej, liberalnej rodziny, o ile nie stara się myśleć samodzielnie, szukać, czytać, poddawać w wątpliwość otaczającą go rzeczywistość, nie zbuntuje się przeciwko większościowemu myśleniu, właściwie nie ma szans na ucieczkę od dominującej, konserwatywnej, prawicowej, narodowej i religijnej doktryny. Przykładów na to jest wiele, ja przytoczę tylko te najbardziej oczywiste.
W zeszłym roku z sarajewskich przedszkoli zniknął długoletni obyczaj rozdawania prezentów przez Dziadka Mroza, przy czym sama nazwa nie ma tutaj tak negatywnych skojarzeń jak w Polsce, jest to określenie tak neutralne jak powiedzmy poznański Gwiazdor. Obyczaj miał typowo świecki charakter, a okazją nie było oczywiście Boże Narodzenie, lecz neutralny Nowy Rok. Jednak postać kojarzona (czy słusznie?) z chrześcijaństwem nie jest dobrze widziana wśród części dzisiejszych nawróconych na arabski islam bośniackich muzułmanów, tak samo jak i Nowy Rok, który ci sami próbują negować, wprowadzając tym samym islamski kalendarz, w którym nowy rok przypada w rocznicę hidżry czyli ucieczki proroka Muhammada z Mekki do Medyny. Jedna z propagatorek takiego podchodzenia do tradycji, dyrektorka sieci publicznych przedszkoli Kantona Sarajevo, Arzija Mahmutović, zdeklarowana, nosząca hidżab muzułmanka, zdecydowała, ten sympatyczny, świecki, i z pewnością przynoszący dzieciom radość zwyczaj, wymazać z oficjalnego kalendarza. Oprócz tego wydała rozporządzenie o wprowadzeniu religii do przedszkoli. Nie muszę wspominać, że chodziło jedynie o islam. Te dwie decyzje oczywiście spotkały się z protestem wielu rodziców dzieci innej narodowość i wyznania, ateistów oraz różnych instytucji ,organizacji pozarządowych i zwykłych obywateli, którzy nie zgadzają się z islamizacją Bośni, która choć w większości muzułmańska czerpie również z zachodniej, chrześcijańskiej tradycji. Oczywiście protesty nic nie dały, a decyzja pani dyrektor spowodowała, że wielu Chorwatów i ateistów z publicznych przedszkoli swoje dzieci zabrało. Sfera publiczna, w Sarajewie, a nie jest ono wyjątkiem, stała się sferą jednonarodową. W ten sposób segreguje się dzieci od najmłodszych lat. Podziały według narodowości i wyznania jeszcze wyraźniejsze są w szkołach podstawowych. W miastach które są większościowe pod względem narodowości ”nie ma problemu” a to znaczy, że większość dyktuje warunki. W miastach podzielonych, a jest takich naprawdę sporo, funkcjonuje zjawisko tzw. dwóch szkół pod jednym dachem. Wygląda to bardzo prosto – budynek szkoły jest jeden, ale dzieci, nauczyciele, program nauczania są podzielone według przynależności do jednego z konstytucyjnych narodów Bośni i Hercegowiny (czyli Bośniaków, Chorwatów i Serbów). W praktyce do takiej szkoły na przykład w miejscowościach Vitez, Stolac, Gornji Vakuf/Uskoplje i wreszcie Mostar, przed południem przychodzą mali Chorwaci, a popołudniu mali Boszniacy (bośniaccy muzułmanie), lub odwrotnie. Istnieją też przypadki podzielonych budynków z oddzielnymi wejściami dla konkretnych grup narodowych! Oczywiście rówieśnicy z tych miejscowości uczą się na lekcjach zupełnie innych, często przeciwstawnych faktów z historii, języka, literatury a nawet geografii… Podzielonych szkół średnich jest nieco mniej, ale także istnieją.
Miałam okazję pracować w jednej z nich w Mostarze, podczas realizacji swojego projektu. Chodzi o Stare Gimnazjum, które jest szkołą z tradycjami, prestiżową, najlepszą w Mostarze. Mieści się ono w centrum, w zabytkowym budynku wybudowanym za czasów Austro-Węgier w stylu neomauretańskim. W czasie wojny budynek, który znajdował się na linii frontu został zniszczony. Wkrótce po wojnie przejęty przez Chorwatów stał się szkołą, co oczywiste, tylko dla nich. Do sprawy jak zwykle włączyła się wspólnota międzynarodowa i, bodajże ambasada Hiszpanii, zadeklarowała, że wspomoże remont obiektu pod warunkiem, że przyszli uczniowie będą przedstawicielami obu narodów, które zamieszkują podzielony Mostar, czyli Chorwatów i Boszniaków. Tyle też wiedziałam w momencie gdy zdecydowałam, że to właśnie stare gimnazjum będzie jedną ze szkół, w których przeprowadzę swoje warsztaty. Zadzwoniłam do sekretariatu, przedstawiłam się i w skrócie zaprezentowałam ideę projektu oraz zaproponowałam spotkanie z dyrektorem szkoły w celu omówienia szczegółów ewentualnej współpracy. Sekretarka poinformowała mnie, że chociaż formalnie szkoła ma jednego dyrektora, to w takiej sytuacji powinnam umówić się na dwa spotkania, jedno z dyrektorką, a drugie z jej zastępcą, który jak się wyraziła, jest szefem drugiej zmiany. Byłam lekko zdziwiona, ale od razu domyśliłam się o co chodzi, pomogły mi w tym oczywiście imiona dyrektorów (jedno chorwackie, drugie muzułmańskie). Gdy już udało się ustalić terminy, okazało się, że dziwnym trafem przypadały na dwa różne dni. Po kilku dniach pojechałam wraz ze swoimi współpracownikami do Mostaru. Pierwsze spotkanie przypadało z dyrektorką – Chorwatką. Okazała się bardzo miłą i elegancką panią, od razu zaczęła opowiadać z dumą o kończącym się remoncie zabytkowego budynku szkoły. Gdy przeszliśmy do sedna spotkania, pani dyrektor od razu zaprotestowała słysząc, że ze swoim zastępcą mamy zamiar się spotkać następnego dnia. Była bardzo oburzona słysząc, że tak nas umówiła sekretarka, po czym wyciągnęła najnowszy model telefonu komórkowego i wystukała ręcznie numer. Po chwili ciepło rozmawiała i zapraszała go do swojego gabinetu. Po paru minutach, trochę niezręcznym dla obu stron, wszedł bardzo elegancki pan, który przedstawił się jako zastępca dyrektora szkoły – szef drugiej zmiany… Po moim pytaniu, co oznacza druga zmiana, elegancki pan, zmienił ton na bardziej oficjalny i rozpoczął konwersację z panią dyrektor, która aż raziła teatralnością i sztucznym ciepłem. Potem pani dyrektor wyjaśniła, że ktoś nas wprowadził w błąd, że jej szkoła (zastępca w tym momencie znacząco chrząknął) nie jest przykładem dwóch szkół pod jednym dachem, że wszystko wspaniale funkcjonuje. Na moje pytanie jakie przedmioty uczniowie mają razem – odpowiedziała z dumą, że … informatykę! I tylko to… Cóż, zostałam bez argumentów. Oczywiście na moją propozycję warsztatów o konfrontacji z przeszłością dla jednej klasy nie przystali. Z powodów organizacyjnych i przeładowania programu, ma się rozumieć… Najgorsze w tej sytuacji nie był właściwie wynik rozmowy, który przewidywaliśmy, ale próba przykrycia sytuacji i przedstawienia jej zupełnie inną niż jest. To najlepszy przykład jak niebezpieczny jest dzisiejszy nacjonalizm w Bośni, niebezpieczny bo ukryty za pięknymi, ale pustymi słowami za którymi nigdy nie idą czyny.
czwartek, 6 sierpnia 2009
Z przeszłością twarzą w twarz
Część I
Bardzo długo nie pisałam i chyba nie ma sensu się tłumaczyć dlaczego. Pochłonęła mnie praca i myślę, że wreszcie nadszedł czas, żebym napisała więcej o tym czym się w Sarajewie zajmuję. Kiedyś pisałam już o swojej organizacji i o tym co robilam w niej na początku, gdy jeszcze nie znalazłam sobie miejsca. W grudniu dostałam szansę na napisanie własnego projektu. Okazało się, że udało mi się zdobyć grant Programu Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju (UNDP). Tych sześć miesięcy realiyacji projektu to był czas szalenie inspirujący, pouczający, intensywny, obfitujący w doświadczenia i w przemyślenia. Ale wszystko po kolei.
Misja organizacji, w której pracuję - Istraživačko-dokumentacioni centar (IDC) - to przede wszystkim dokumentowanie i badanie statystycznych, historycznych i prawnych aspektów związanych z wojną w Bośni i Hercegowinie. W centrum uwagi znajdują się wszystkie ofiary wojny, bez względu na narodowość i religię. Na podstawie badań, które rozpoczęto jeszcze w czasie wojny została stworzona ogromna baza danych ofiar, która jest jedną z najlepszych tego typu baz na świecie. Można w niej znaleźć imię i nazwisko ofiary, zawód, stan cywilny, status w czasie wojny, wyznanie i narodowość oraz to w jakich okolicznościach straciła życie, kto jest odpowiedzialny za śmierć i gdzie jest pochowana. Oczywiście trzy ostatnie kategorie często są puste... Projekt już się zakończył, tutaj można obejrzeć rezultaty.
Baza liczy wiecej niż 97 tysięcy ofiar. Dla każdej ze stron jest to liczba kontrowersyjna, podlega ciągłej manipulaciji i jest przede wszystkim elementem gry politycznej. Każdy z narodów (a raczej nacionalistycznych partii) żongluje liczbami zabitych dla własnych celów. Jedni wyolbrzymiają swoją ofiarę, inny umniejszają swoją winę. W Bośni i Hercegowinie, tak jak we wszystkich krajach byłej Jugosławii, brakuje statystyk, obiektywnych badań. Baza została stworzona przez IDC właśnie po to, aby zapobiec tego typu manipulacjom.
Oprócz tego IDC zajmuje się m.in.: monitoringiem procesów sądowych dotyczących zbrodniarzy wojennych, zabytkami i miejscami pamięci, które mają związek z wojną, materialnymi i moralnymi odszkodowaniami dla ofiar wojny, historią mówioną (oral history) – zbieraniem świadectw tych którzy przeżyli (obecnie trwa realizacja projektu – Pozytywne opowieści. Są to świadectwa obywateli BiH, którzy w czasie wojny pomagali jedni drugim, bez względu na narodowość i wyznanie, często narażając przy tym swoje życie).
Nie są to projekty przypadkowe. Wszystkie te działania są częścią pewnego procesu, są właściwie jego mechanizmami. Mowa o pojęciu: konfrontacja z przeszłością, które w języku polskim nie weszło chyba jeszcze do powszechnego użycia jako specyficzny termin. W językach BHS to wyrażenie jest już zakorzenione, zarówno w tekstach naukowych jak również w języku codziennym: suočavanje s prošlošću. Odpowiadają mu angielskie terminy: dealing with the past/facing the past. Terminem pokrewnym, którego znaczenie jest węższe w odniesieniu na termin powyższy jest: tranziciona/tranzicijska prawda, ang. transitional justice. Z polskim odpowiednikiem miałam sporo problemów, ponieważ to zagadnienie nie jest dobrze opracowane ale w nielicznych tekstach prawniczych znalazłam określenie sprawiedliwość tranzycyjna. Choć nie brzmi zbyt zgrabnie, zdecydowałam się, że będę go używać. Zatem sprawiedliwość tranzycyjna, jak i cały proces konfrontaciji z przeszłością dotyczy społeczeństw, które za pomocą określonych mechanizmów państwowych i poza państwowych radzą sobie ze skutkami konfliktów zbrojnych lub represyjnych systemów politycznych powstałych po drugiej wojnie światowej. Są to przede wszystkim: kraje byłej Jugosławii, Ameryki Południowej (Kolumbia, Argentyna), Afryki (Sudan, Kongo) oraz Azji (Kambodża, Indonezja, Timor Wschodni).
Podsumowując, główne mechanizmy procesu konfrontacji z przeszłością to: dokumentowanie i zbieranie faktografii o wszystkich naruszeniach praw człowieka, które miały miejsce w czasie konfliktu zbrojnego lub represyjnego reżimu; zachowanie pamięci o wydarzeniach z przeszłości (pominiki i inne miejsca pamięci, które przypominają o wydarzeniach, edukują i kreują obraz przeszłości wśród nowych pokoleń. Na Bałkanch mamy do czynienia z wyjątkową manipulacją w tej kwestii, dlatego tak ważne jest, aby próbować ograniczyć to zjawisko lub przynajmniej mieć je pod kontolą); historia mówiona (oral history), czyli świadectwa zwykłych obywateli, którzy przeżyli wojnę (wspomniane już pozytywne opowieści, ale też próba zachowania wspomnień ofiar obozów, masowych gwałtów itd.); przywrócenie godności ofiarom – finansowa, symboliczna, moralna i prawna pomoc (odszkodowania, pomniki, publiczne przeprosiny); promocja konstruktywnego stosunku do przeszłości swojego i innych narodów (publiczny dialog o przeszlosci).
Jak dotąd państwem, które najlepiej uporało się z demonami przeszłości są Niemcy. Krajom byłej Jugosławii idzie to bardzo opornie. Oczywiście proces konfronatacji z przeszłoscią w Chorwacji, Serbii i Bośni i Hercegowiny przebiega trochę inaczej, bo przecież ich udział w wojnie był różny, każdy z tych krajów musi się zmierzyć ze skutkami krwawej przeszłości, ustanowić oficjalną wersję wydarzeń, co najważniejsze pogodzić się w prawdą. To jest pewnie największy problem. Prawda o tych samych wydarzeniach ma conajmniej trzy wersje. To właściwie nie jest już nawet sprawa tylko tego „kto ma rację”. Niestety „konflikt prawd” prowadzi nieuchronnie do ponownego konfliktu zbrojnego. Poczucie krzywdy, ale też paradoksalnie i winy, budzą w ludziach chęć rewizji przeszłości. Dlatego też tak ważny jest trud kilku organizacji pozarządowych i nielicznych instytucji państwowych, które starają się wprowadzać w życie mechanizmy dotyczące procesu konfrontaciji z przeszłością i sprawiedliwości tranzycyjnej. Wśród zwykłych ludzi świadomość o ważności tego procesu jest dosyć mętna. I choć nie muszą się oni z nią zgadzać to raczej powinni o niej przynajmniej wiedzieć. Szczególnie młodzi, którym serwuje się w rodzinach i podzielonych według nodowego klucza szkołach, jedną prawdę, najczęściej zaprawioną mitami, uprzedzeniami i kłamstwem. Trzeba młodym dać im narzędzia, dzięki którym sami będą sobie mogli odpowiedzieć na pytania dotyczące przeszłości. Konkretne fakty, świadectwa, dowody są najsilniejszą bronią. Łatwo jest manipulować czymś co nie jest dokazane. Stad pomysł mojego projektu cyklu warsztatów dla szkół średnich. Pojechaliśmy do czterech głównych miast w BiH. Ale żeby nie przeciągać, o efektach w następnej notce.
środa, 17 grudnia 2008
Markale - żywy pomnik czy profanacja?
Są jednak takie przestrzenie, które domagają się specjalnej oprawy, miejsca symboliczne, o których wie absolutnie każdy mieszkaniec miasta, nawet ten, który mieszka tu stosunkowo krótko. Jednym z takich miejsc są Markale. Miejski targ, istniejący „od zawsze” – co dla mieszkańców oznacza: przed wojną, w czasie wojny i po wojnie. Tak zazwyczaj sarajewianie dzielą swoje życie. To, co się nie zmieniło, jest nadzwyczaj cenne, bo jest takich rzeczy naprawdę niewiele. Oczywiście nie można o Markalach powiedzieć, że istnieją sobie „jak gdyby nigdy nic się nie stało” – jest wręcz odwrotnie – Markale istnieją na przekór logice. Zupełnie tak jak całe miasto, skazane niegdyś na śmierć jednak przetrwało. Może dlatego istnienie tego targu jest dla sarajewian tak bardzo ważne. I choć w tym miejscu zginęło w sposób tak tragiczny kilkadziesiąt osób, to nadal, sprzedaje się tu warzywa i kwiaty, nadal ludzie spotykają się tu codziennie, pozdrawiają, rozmawiają ze sobą – normalnie żyją.
Do tragedii doszło w ostatnich latach wojny. Pierwsza masakra miała miejsce 5 lutego 1994 roku. Na teren bazaru podjechała furgonetka z chlebem (przynajmniej tak się mówi najczęściej, jest wiele wersji tego zdarzenia), na placu zrobiło się gęsto od ludzi. W tym momencie spadły pociski. Zginęło 68 osób, a 144 zostały ranne, większość bardzo ciężko. Wiele kontrowersji budzi fakt, kto wystrzelił granaty w stronę bazaru. Początkowo ustalono, że pociski spadły ze strony, na której stacjonowały jednostki Armii Bośni i Hercegowiny, wkrótce jednak raport zachodnich specjalistów z UNPROFOR-u został zmieniony – strzelać mieli Serbowie. Wokół tej wersji do dziś toczą się polemiki. Są tacy, którzy uważają, że Boszniacy specjalnie zaplanowali atak, aby w oczach Zachodu pogrążyć Serbów oblegających miasto. Taka wersja jest przez większość mieszkańców zdecydowanie odrzucana, poza tym fakty militarne (i nie tylko) raczej przeczą takiemu wyrachowanemu scenariuszowi. Wkrótce doszło także do drugiego zamachu na Markalach – 28 sierpnia 1995 roku zginęło 37 Sarajewian, a 90 zostało rannych. W całym mieście ludzie czekający w kolejkach po wodę lub chleb ginęli od strzałów snajperów i granatów, ale ataki na Markale były czymś więcej. Pociski trafiły w samo serce miasta.
Nawet podczas wojny bazar był newralgicznym punktem Sarajewa. Petar Finci w artykule Do posljednje marke opisuje, że początkowo wojna rzeczywiście wystraszyła przekupki handlujące na Markalach od lat. Jednak targ tylko na chwilę opustoszał. Gdy oblężenie stało się codziennością, a świst pocisków nie był już dobrą wymówką do zostania w piwnicach, gdy głód stał się silniejszy od strachu, na lady powróciły rozmaite towary. To czasy prosperity przemytników i, jak się mówiło, „ponadnarodowej” mafii, która otoczyła Sarajewo, aby wyciągnąć z jego mieszkańców resztki obcych walut. Markale znowu żyły, plotkowały, były miejscem przepływu informacji. Może nikt w tym czasie, tak jak przed wojną, nie romansował z kwiaciarkami, ale ludzie nadal spotykali się w tym miejscu nie tylko, aby zaspokoić fizyczne potrzeby – przychodzili, bo Markale były dowodem na to, że normalne życie nadal istnieje.
Po wojnie, gdy miasto powoli dźwigało się z gruzów, bazar wśród ruin nadal istniał. Wkrótce pojawiła się pamiątkowa tablica oraz mniejsze tabliczki z nazwiskami ofiar. Początkowo lady, które znajdowały się najbliżej śladów po granacie, były puste. Wkrótce jednak bieda zwyciężyła i nawet te miejsca zostały zajęte.
Pozostaje jednak pytanie, czy tętniący życiem bazar nie jest profanacją miejsca, gdzie zginęło ponad sto osób? Zagadnienie nie jest czysto teoretyczne. Sprawa wywołuje wiele kontrowersji. Tygodnik „Dani” przytacza historię kobiet z takich organizacji jak Stowarzyszenie Kobiet Srebrenicy i Towarzystwa Zagrożonych Narodów BiH, które w rocznicę drugiego zamachu próbowały złożyć kwiaty pod pamiątkową tablicą i pomodlić się za spokój duszy ofiar.Jednak nie było to możliwe, ponieważ na bazarze panował zwykły dla tego miejsca ścisk, handlarki wykrzykiwały ceny papryki i zachwalały słodycz owoców. Delegacja z kwiatami miała nie tylko problemy z przejściem, ale przede wszystkim ze skupieniem się na modlitwie. Jedna z kobiet mówi, że takie przeżycie było nie tylko straszne i groteskowe, ale wręcz utwierdziło ją w przekonaniu, że wkrótce taki stosunek do tego miejsca doprowadzi do zupełnego zapomnienia o ofiarach dramatu.
Zainspirowane tymi wydarzeniami czasopismo postanowiło przeprowadzić ankietę. Mieszkańcom miasta zadano pytanie czy należy zlikwidować targ i na jego miejscu stworzyć przestrzeń upamiętniającą ofiary masakry. Większość respondentów odpowiedziała, pozytywnie na tak postawione pytanie, ale prawie zawsze dodawała komentarz, że owszem upamiętnić ofiary należy, ale Markale jako bazar nie mogą przestać istnieć. U jednych przeważały względy praktyczne, inni twierdzili, że likwidacja targu byłaby symbolem zwycięstwa zła i śmierci nad życiem. Zbrodniarze, którzy dokonali tego czynu dopięliby w ten sposób swego. Ofiary zginęły po to, aby inni mogli żyć. A zatem pozostawienie bazaru nie jest profanacją miejsca śmierci, ale wyrazem siły i chęci życia mieszkańców miasta.
Większość pytanych intelektualistów uważa, że targ należy pozostawić z jeszcze innych powodów oprócz tych, które zostały już podane. Od zawsze życie splata się ze śmiercią – i zawsze życie zwycięża śmierć. Kultura Islamu, dominującej w Sarajewie, nie jest kulturą śmierci. Na pochówki przychodzą sami mężczyźni, aby nie dać dojść do głosu lamentom i emocjom (które stereotypowo są domeną kobiet), a groby bliskich (na których nie stawia się raczej żadnych kwiatów, ozdób, zniczy) odwiedza się tylko podczas Bajramu.
Pojawiają się również głosy, że targ powinno przekształcić się w przestrzeń pamięci, w której mieszkańcy miasta mogliby upamiętniać ofiary, modlić się, wspominać i kontemplować, ale też godnie spędzać wolny czas, w spokoju i pokoju. Przestrzeń mogłaby stać się żywym pomnikiem upamiętniającym wszystkie ofiary oblężenia miasta.
Projektów jest wiele, lecz póki co nie ma na ich realizację dostatecznych pieniędzy. Poza tym tak jak w przypadku innych spornych miejsc, poszczególne organy władz boją się podejmować decyzje. Do tej pory ustalono jedynie, że w rocznice masakr targ jest nieczynny i odbywają się oficjalne uroczystości upamiętniające.
I ja mam swoje codzienne doświadczenia z Markalami. W zeszłym roku, gdy mieszkaliśmy w centrum, ten targ był nam najbliższy. Lubiłam tam chodzić, miałam swoich sprzedawców u których kupowałam poszczególne warzywa i owoce. Za każdym razem patrzyłam na ścianę z nazwiskami ofiar. Zawsze. Może gdyby ten teren przekształcić w miejsce pamięci typu park z ławeczkami, nie zatrzymałabym się tam ani razu.

Korzystałam z artykułów:
Petar Finci, Do posljednje marke, „Dani” Sarajevo 05.04.2002, nr 251, http://www.bhdani.com/arhiva/251/t25109.shtml
S. Muslić-Busatlija, Sjećanja ispod tezge, „Dani” Sarajevo 29.09.2000, nr174, http://www.bhdani.com/arhiva/174/tanketa.htm
wtorek, 28 października 2008
Patrzę, słucham
Miłosz w komentarzach do poprzedniego posta zadał kluczowe pytanie i właściwie trafił w sedno. O tym wciąż myślę i planowałam napisać oddzielną notkę na ten temat już dawno.
Jak reagować na bezpośredni kontakt z tragicznymi zdarzeniami z przeszłości, których reminiscencje przyszło mi teraz doświadczać naocznie? Vlasenica bowiem to był dopiero początek.
Jakiś czas temu miałam okazję uczestniczyć jako obserwator w procesie karnym Predraga Kujundžića, byłego dowódcy para wojskowego oddziału „Predini Vukovi”, który jest odpowiedzialny za zbrodnie wojenne na terenie miasta i gminy Doboj (północna Bośnia, terytorium Republiki Serbskiej). Sam Kujundžić jest oskarżony m.in. o zbrodnie przeciwko ludzkości, podejrzewa się go też o pomoc w skrywaniu ściganego do niedawna przez Trybunał w Hadze Radovana Karadžića. Jest odpowiedzialny za wyjątkowo okrutne czystki etniczne na Boszniakach i Chorwatach, głównie cywilach (morderstwa, gwałty, tortury, przetrzymywanie w prowizorycznych obozach). Oprócz tego oskarża się go więzienie przez pół roku niepełnoletniej dziewczyny, którą regularnie gwałcił on i jego żołnierze. Zabrali ją z domu, w biały dzień. Wcześniej zgwałcili jej matkę i ją samą. Tak im się spodobała, że zabrali ją ze sobą.
Czy muszę dodawać, że oskarżony nie przyznaje się do winy? Rozprawa w sądzie BiH trwa już ponad rok, ja trafiłam akurat na zeznania świadków obrony. Wysoko postawieni politycy i byli żołnierze z Doboju robili wszystko, aby przedstawić Kujundžića jako osobę szlachetną i niewinną, a sytuację w mieście w czasie wojny zgoła inną niż mówią o tym fakty. Świadkowie chronili zapewne nie tylko swojego wodza i przyjaciela, ale też samych siebie… (Dość częste są przypadki, ze świadkowie oskarżanych zbrodniarzy wojennych z powodu swoich zeznań zostali aresztowani).
Nie ukrywam, że na rozprawę szłam z myślą, że mam okazję na własne oczy zobaczę bestię. Ciekawiło mnie jak wygląda człowiek, który nie tylko z zimną krwią zabijał bezbronnych ludzi, ale który był autorem tak wymyślnych i poniżających tortur, że gdy o nich czytałam wydawały mi się wprost niemożliwe. Przed salą rozpraw w głowie kołatała mi tylko jedna myśl: jak wygląda człowiek, który regularnie gwałcił dziecko, który zmuszał ojca do odgryzienia genitaliów syna, który otwarte rany posypywał solą, który…
I co? Tak jak inni zbrodniarze z byłej Jugosławii wyglądał oczywiście bardzo zwyczajnie, szaro, przeciętnie, kulturalnie nawet. Niski, krępy, z dłońmi jak chleby, ze zmrużonymi oczami, siwymi, rzadkimi włosami, w dobrze skrojonym garniturze – gdyby stał obok mnie w tramwaju nie zwróciłabym na niego uwagi. Po tym jak witał się ze swoimi obrońcami, z prokuratorem, referentką można by rzec, że to porządny facet. Przy zdejmowaniu kajdanków podziękował strażnikowi. Jego twarz wyglądała tak, jakby życiu nie miał wyrzutów sumienia. Ale, mam przynajmniej taką nadzieję, to tylko pozory. Jego stan zdrowia nie jest najlepszy, parę miesięcy temu proces został zawieszony z powodu hospitalizacji. Ciekawe czy stresuje go areszt czy własna przeszłość. Dużo bym dała za możliwość nie tyle zadania mu takiego pytania, ale przede wszystkim uzyskania szczerej odpowiedzi.
Muszę przyznać, że uczestniczenie w tym procesie było dla mnie mocnym przeżyciem. Ale i tak najbardziej wstrząsające są historie, które ludzie opowiadają mi bezpośrednio. A robią to dość często. Kiedyś zastanawiałam się dlaczego. Chyba jednak nie wynika to z mojego, wątpliwego, talentu do słuchania, ale przede wszystkim z mojej pozycji, w której teraz w Bośni jestem. Cudzoziemka, a mówi w „naszym” języku. Obca, ale nie trzeba jej tłumaczyć rzeczy oczywistych. Bliska i daleka jednocześnie. Neutralna. To chyba skłania ludzi do tych opowieści. Mieszkańcy Bośni wciąż mają potrzebę mówienia o tym co się im przydarzyło w czasie wojny. Każdy chce opowiedzieć swoją historię, ale też historię miasta, wsi, narodu, państwa. Chcą chyba w ten sposób zrzucić z siebie ciężar wspomnień, zachować pamięć i zapomnieć jednocześnie, ale też sprzedać swoją prawdę, swoją stronę, swoją wizję – od dawna to wyczuwam. Na ogół się nie wypowiadam, choć nie raz nie zgadzam się z czymś definitywnie, a w obliczu nieprawdy wypowiadanej z tak głęboką wiarą mam na końcu języka ostre słowo. Szczególnie w stosunku do nacjonalizmu, agresji wobec innych, niekoniecznie winnych. Ale jednak milczę, nie mam prawa do krytyki, a może nie mam odwagi.
Słucham, patrzę, przytakuję. A potem niosę te historie w swojej głowie do domu. I co się z nimi dzieje. Jak sobie z nimi radzę? Opowiadam je komuś. Przekazuję dalej. I one jakoś bledną. Czasami mi się przypomni jakiś szczegół, podczas obierania ziemniaków, mycia zębów…. Czasami jakieś elementy powracają w snach. Ale ja te historie i towarzyszące im emocje, trzymam w trybie uśpienia. Nie zapominam, ale nie rozpamiętuję. Granice między czyjąś tragedią a moim własnym życiem postawiły się same, instynktownie. Jedyne co robię świadomie, to nie odwracam już, tak jak wcześniej, głowy od spraw naprawdę ciężkich, szokujących, makabrycznych. Zwalczam w sobie postawę typu „jestem na to zbyt wrażliwa, nie mogę na to patrzeć, nie mogę tego czytać…”. Nie zawsze się udaje, ale mam poczucie, że jestem tym ludziom to winna. Byłam ostatnio na promocji ważnej książki - „Ženska strana rata” („Kobieca stron wojny”), która jest zbiorem autentycznych świadectw kobiet. Redaktorka książki przytoczyła słowa jednej z nich, która była ofiarą zbiorowych gwałtów. Ta kobieta opowiedziała swoją historię nie dla siebie, żeby jej było lżej. Ona ją opowiedziała, żeby inni to przeczytali, żeby wiedzieli. To było dla niej najważniejsze. Nie miała oczekiwań co do reakcji. Dlatego czytam i słucham nadal, współczuję, czasami płaczę, ale tego samego dnia wychodzę do miasta, kupuję kolczyki, piję gorącą czekoladę, plotkuję, śmieję się i kłócę. Żyję swoim życiem.