poniedziałek, 1 marca 2010

Komu "W Drogę", temu czas....

Kolejną zbyt długo trwającą pauzę na blogu przerywam recenzją, wyczekiwanego przez mnie oraz wszystkich naokoło, filmu W drodze, o którym z resztą wspomniałam w poprzednim poście.

Jasmila Žbanić ma do tej pory na swoim koncie jeden, całkiem niezły film Grbavica, który przy wszystkich swoich formalnych słabościach, porusza widza mocną historią oraz świetnymi rolami znakomitej jak zawsze Mirjany Karanović oraz młodej debiutantki Luny Mijović. Grbavica w 2006 roku dostała Złotego niedźwiedzia na festiwalu u Berlinie i od tej pory wszystkie oczy w Bośni zwróciły się w stronę Jasmili Žbanić – jedynej nadziei bośniackiego kina, która miała wyprowadzić tutejszą kinematografię z prowincjonalnego zaułka wprost na oświetlone błyskiem fleszy czerwone dywany filmowej Europy a nawet świata.

Nie trzeba chyba zgadywać, że Žbanić presji nie podołała i nakręciła film bardzo słaby, który jest przede wszystkim ukłonem w stronę zachodniego widza, ale obawiam się, że ci którzy do niego dotrą, a będą to raczej wyrobieni widzowie art-housowego kina, nie złapią się na tanią, serialową estetykę tego filmu.

Ja miałam naprawdę duże oczekiwania, szczególnie po obejrzeniu trailera. Po przeczytaniu kilku wywiadów ze Žbanić oraz wstępnych recenzji, które pojawiały się jeszcze przed tegorocznym festiwalem w Berlinie, wywnioskowałam, że z filmem nie zgodzę się na płaszczyźnie ideologicznej, co potem okazało się pomyłką, ponieważ mojej niezgody nic nie mogło wywołać, bo film właściwie nie ma żadnego przesłania, a nawet nie otwiera żadnego pytania. A powinien z uwagi na to, że porusza (choć to raczej złe słowo) jeden z najbardziej fascynujących i aktualnych problemów współczesnej Bośni czyli wahabizmu. W drodze można streścić w jednym zdaniu: szczęście jednej pary niczym z kolorowego magazynu – stewardessy Luny i kontrolera lotów Amara – rujnuje jego zupełnie przypadkowe wstąpienie w szeregi wahabitów. Właściwie brzmi całkiem nieźle i można by z tego zrobić naprawdę dobrą historię. Oczekiwałam, że reżyserka postara się odpowiedzieć na kluczowe pytania – co pcha młodych, do tej pory niezbyt wierzących, ludzi do wyrzeknięcia się dotychczasowego życia i radykalnego zwrotu w stronę anachronicznego, fundamentalistycznego wręcz ujęcia Islamu. Jak takie wybory wpływają na tych którzy ich dokonują oraz jak to się odbija na ich bliskich. Co dostają w zamian i dlaczego jest to takie niebezpieczne? Niestety z tego filmu się tego nie dowiemy, bo ani martwe, sztuczne serialowe dialogi, ani nazbyt upiększone i rozwleczone do niemożliwości sceny aspirujące nieudolnie do najlepszych tradycji kina europejskiego, wreszcie bardzo słabi aktorzy, na których patrzenie przy kilkuminutowym zbliżeniu staje się męką, nie są w stanie dać odpowiedzi lub zmusić do rozmyślań. Oprócz formalnie słabych stron, największy zarzut można by postawić wobec fałszywego pokazania życia wahabickiej wspólnoty, która w ujęciu Žbanić przywodzi na myśl raczej przeciwnych whabitom sufickich mistyków… Każdy kto widział na ulicach Sarajewa facetów w krótkich spodniach z długimi brodami, kto kupował coś w prowadzonych przez nich sklepach czy też chociażby śledził nieliczne, ale jednak istniejące materiały prasowe i telewizyjne, wie, że daleko im do tych z filmu W drodze. Do takiego obozu jaki jest przedstawiony w filmie, do orientalnych namiotów pokrytych perskimi dywanami może i sama bym pojechałam, ale wolnego – wiadomo, że te słynne obozy tak nie wyglądają i że nie o odpoczynek na łonie przyrody i poza zasięgiem telefonu komórkowego, w nich chodzi… Ale wielu po obejrzeniu tego filmu pewnie da się nabrać i niestety może pomyśleć, że wahabici są nikomu nieszkodzącą wspólnotą bardzo religijnych ludzi… Nawet fakt, że Luna z naganą ocenia przypadki poligamii z nieletnimi i nadmierny konserwatyzm członków sekty, to jestem przekonana, że w wierze modnego dziś pluralizmu, tolerancji i fałszywego multikulturalizmu, widz będzie usprawiedliwiał wahabitów. Może nie stanie, tak samo jak główna bohaterka po ich stronie, ale będzie próbował ich „zrozumieć” i wmawiać sobie, że te wszystkie pokryte od stóp do głów kobiety bez twarzy i najmniejszego prawa głosu są szczęśliwe, nawoływania do religijnej nienawiści są prawem do wyrażania swojej opini, a karabiny i materiały wybuchowe posiadają wahabici tylko i wyłącznie w celach obronnych. Ale mniejsza o to. Informacje należy czerpać z innych źródeł niż film fabularny, który raczej powinien oprócz dostarczania estetycznych wrażeń, otwierać pewne społeczne, etyczne i polityczne pytania. Ten tego nie robi, przede wszystkim dlatego, że dwójka głównych bohaterów nie jest wiarygodna. Amar w swoim nawróceniu religijnym jest bardzo płytki. Przyjmuje nową doktrynę (trzeba pamiętać, że nad wyraz restrykcyjną), obcuje na co dzień z jej wyznawcami, który wierzcie mi, nie przypominają cierpliwie tłumaczących swoje prawdy świadków Jehowy, ale swojego życia codziennego, poza paroma szczegółami nie zmienia. Ktoś kto przyjmuje doktrynę wahabizmu nie będzie raczej tolerował, że jego kobieta (w dodatku nieślubna!) sama wychodzi w krótkiej, obcisłej kiecce potańczyć, kwitując tylko to wydarzenie lakonicznym „Nie jest ci ładnie w tej sukience”. Oprócz tego ,ciężko uwierzyć, że reżyserka jest mężatką, bo niestety życie w związku jest ukazane w nader schematyczny, płytki sposób pozbawiony prawdziwych emocji. Luna na nagły zwrot Amara reaguje dosyć spokojnie i właściwie zależy jej tylko na tym, żeby on był taki jak dawniej. Nawet nie próbuje dociec do go skłoniło do tego czynu, a oprócz tego w filmie nie pada z żadnej ze stron pytanie co będzie z nimidalej, i jak pogodzić dwa totalnie nieprzystające do siebie światy. Žbanić pomija tę kwestię skupiając się raczej na strojach głównej bohaterki oraz tym co kupuje na targu czy w cukierni. Film jest też zupełnie niepotrzebnie obciążony wątkiem wojennej traumy, która oczywiście jest tematem wielkim i nadal ważnym, ale nie wymaga obecności w absolutnie każdym aspekcie życia i sztuki. Bohaterowie, oprócz tego że zmagają się z wyżej opisanym problemem, są również obciążeni sieroctwem i doświadczeniem wychodźstwa… Niestety związek jaki mogą te dwie rzeczy mieć z wahabizmem został pominięty, a wojenna trauma bohaterów miała raczej za zadanie wyciśniecie kilku dodatkowych łez zachodniego widza. To z resztą kolejny przykład na niepotrzebną wiktymizację i tworzenie martyrologicznego obrazu jaki od końca wojny jest stale obecny w bośniackiej literaturze i filmie. Aby było jeszcze bardziej dramatycznie oprócz demonów z przeszłości i rozpadu związku Luna przeżywa kolejny dramat (ale i ten jej zbytnio nie załamuje). Mianowicie usilnie stara się o dziecko i po dwóch latach prób poddaje się terapii hormonalnej oraz przygotowuje do bolesnego sztucznego zapłodnienia. Dla każdej pary taka sytuacja to dramat niepewności, nadziei, bólu i zwątpienia. Dla naszej pary nie jest to nawet temat do rozmowy a jedyna niedogodność i źródło cierpienia to wykonywanie zastrzyków… Również do tego aspektu podchodzą kompletnie bezrefleksyjnie.

Oprócz trailera jest jeszcze jeden pozytywny aspekt tego filmu i jeśli warto go obejrzeć to tylko i wyłącznie dla drugoplanowej roli Ermina Bravo. Jeszcze nie widziałam tego aktora, zarówno w filmie jak i w teatrze, w roli w której by mnie nie zachwycił. W filmie W drodze, gra przywódcę wahabitów, ale robi to z taką charyzmą i tak wiarygodnie, że nawet mi popuściły wodze fantazji i już widziałam się jako jego trzecia żona. To był oczywiście bardzo krótki moment zapomnienia i szybko przywołałam się do porządku, co niemniej jednak świadczy o aktorskiej wielkości tego sarajewskiego aktora. (Jak to K. stwierdził ironicznie, ma się od kogo uczyć – a gdy to mówił miał na myśli związek Ermina ze sporo starszą od siebie wspomnianą przy okazji Grbavicy aktorką Mirjaną Karanović. Nie mogłam się powstrzymać od zaserwowania wam tych plotek, bo jestem z nimi jakoś emocjonalnie związana, a to z powodu pewnego krawca, który będąc jednocześnie kostiumologiem w sarajewskim Teatrze Kameralnym 55, opowiadał mi pikantne szczegóły tego aktorskiego związku o którym plotkuje pół Sarajewa… )[to był przykład braku jakiejkolwiek, nawet auto-, cenzury na blogu. Proszę o wybaczenie!]

Podsumowując Jasmila Žbanić podjęła się w jednym filmie bardzo ważnych, ciężkich tematów i jak się można było domyślać nie była w stanie ich udźwignąć. Nie wróżę jej świetlanej przyszłości, nie tylko za granicą ale również w kraju, gdzie stara się przypodobać wszystkim – przeciętnym Bośniakom nastawionym raczej nacjonalistycznie oraz bardziej „alternatywnym” kręgom, co jak wiadomo z góry skazane jest na porażkę. Nie wiem czy film będzie w polskich kinach, ale jeśli nie, to nie ma czego żałować. Obejrzenie trailera jest moim zdaniem dużo lepszym rozwiązaniem – jest lepszy niż cały film.




Z ostatnich bośniacko-hercegowińskich produkcji polecam film Śnieg Aidy Begić, który oczywiście nie jest bez wad, ale piękne zdjęcia, aktualny temat, dobra gra aktorska wynoszą go o klasę wyżej niż gniot W drodze. Inną ciekawą propozycją jest najnowsza chorwacka produkcja Metastaze w reżyserii Branka Schmidta na podstawie debiutu Iva Balenovicia (pseudo Alen Baović). To mocna, transformacyjna historia pokazująca ciemną stronę Zagrzebia i przywołująca chorwackie demony, które wszyscy, a szczególnie politycy, starają się zamieść pod dywan z napisem Unia Europejska. Mam nadzieję, że Bośnia doczeka się już wkrótce filmu na miarę swoich sąsiadów. Tymczasem pozostało nam wracać do takich dzieł jak nowszy Kod amidže Idriza, czy stare klasyki Kusturicy…