niedziela, 19 grudnia 2010

Grzeczne Bośniaczki idą do nieba, a niegrzeczne cudzoziemki tam gdzie chcą!


Jak się raczej można domyśleć feminizm w Bośni nie jest zbyt popularny.  A szkoda, bo wszechobecny patriarchat wciska się we wszystkie sfery życia, od rodziny począwszy, poprzez pracę na ulicy skończywszy. I nawet nie chodzi mi o trzecią, kontrowersyjną falę feminizmu,  która przesuwa granice płci, poddaje w wątpliwość tożsamości seksualne i  walczy o prawa LGBTQ. W Bośni, czego niestety wiele lokalnych organizacji śledzących światowe trendy nie zauważa, potrzebne jest zrozumienie podstawowych przesłanek równości płci, oczywistych praw kobiet... Na akademicki feminizm przyjdzie jeszcze czas, teraz należałoby może raczej skupić się na rzeczywistości, często tak bardzo brutalnej dla tutejszych kobiet. W Bośni mamy aktualnie do czynienia z właściwie trzema lokalnymi nurtami „praktycznego feminizmu” – pierwszy mający korzenie w socjalizmie, drugi religijny, a trzeci nazwijmy umownie liberalnym. 



W socjalistycznej Jugosławii  kobiety zaczęły kończyć więcej niż cztery klasy podstawówki (przynajmniej w miastach, na wielu wsiach panowało nadal przekonanie, że czym kobieta nauczy się czytać, pisać i liczyć, jest już gotowa, aby wrócić do domu i służyć rodzinie). Ale przynajmniej w miastach kobiety pokończyły szkoły, poszły do pracy, miały dostęp do (prawie bezpłatnych) żłobków i przedszkoli dla swoich dzieci. Aborcja była (i nadal jest!) legalna i wolna od społecznego potępienia. Oczywiście mimo tych praw jak to zwykle w socjalizmie realnym bywa, nadal w praktyce jako jedyne zajmowały sie domem, wychowaniem dzieci oraz obsługiwaniem mężów, braci, ojców.  Nawet jeśli zdarzało się, że ci im pomagali, to była to tylko pomoc, a nie prawdziwe przejęcie odpowiedzialności za tzw. „prowadzenie domu”. Socjalizm w takim wydaniu przyniósł kobietom z jednej strony wyzwolenie, z drugiej zaś podwoił ich obowiązki. Niestety głęboko zakorzeniony patriarchat sprawił, że wiele kobiet nie zauważało tego i nadal nie zauważa. Stąd mamy całe pokolenie cichych bohaterek targających po pracy siaty z zakupami, nieświadomych połowicznego wyzwolenia…  „Obowiązki kobiety jakie są każdy wie i tego się trzymajmy” – jakież to częste podejście, którego bomba atomowa by nie wymiotła ze świadomości mężczyzn i kobiet niestety. Wiele jest tych dzielnych kobiet pracujących, dźwigających dom, dzieci, męża na swych barkach, które są wdzięczne za to, że nie muszą tylko „siedzieć w domu”. Ale taki już urok tej części Europy, a Polska wcale tak bardzo nie odbiega od wspomnianego modelu, choć trzeba przyznać, że ten Jugosłowiański miał mimo wszystko bardziej ludzką twarz, a co za tym idzie, kobiety miały lepiej, przynajmniej nie musiały stać godzinami w kolejkach. 


Ciekawszym za to zjawiskiem jest religijny, a właściwie islamski feminizm w wydaniu praktycznym. Bo ja znów nie mówię tutaj o teorii. Otóż feministki muzułmanki są dla mnie niezwykłe i dałabym wiele aby móc zrozumieć ich logikę. Cóż, kobiety mają bowiem tą niezwykłą zdolności adaptacji i akceptacji warunków, które narzucają im mężczyźni (mamy wszakże setki lat praktyki za sobą!). Islam nie jest religią pro-kobiecą, właściwie to żadna z „wielkich religii” nie jest, ale specyfika samego islamu polega na tym, że wiele zasad, które panowały za czasów proroka Muhammeda obowiązuje do dziś w stanie niezmienionym. Wszyscy wiemy o co chodzi, więc nie będę wymieniać, ale może na uwagę zasługuje fakt, jak do tych dość archaicznych zasad (eufemizm grubymi nićmi szyty) podchodzą same muzułmanki, a przynajmniej te, które ja spotkałam. Zacznijmy od chust – większość dziewczyn, które znam osobiście nosi chusty z własnej woli, choć nie wszystkie czują się z nimi dobrze. Niektórym chusta daje wolność – czują się zabezpieczone przed męskimi spojrzeniami, manifestują w ten sposób swój światopogląd i nie muszą sie martwić fryzjerem (to nie ironia, względy praktyczne wcale nie są na ostatnim miejscu!). Inne mają z tym trochę problem. Chustę założyły, bo taka była tradycja w rodzinie albo obowiązek szkolny, albo, bo jak miały po kilkanaście lat to im się wydawało, że to jest fajne, ale teraz tak wcale nie myślą, a jest już za późno. Bo nie wiem czy wiecie, ale chustę jest dużo łatwiej założyć niż zdjąć! Moja koleżanka, chociaż ma wsparcie rodziny i chłopaka nie potrafi się na to zdecydować. Mówi, że czuła by się goła i to nie tylko w sensie fizycznym, ale też i w przenośni (wstyd, brak szerszej akceptacji, zdrada samej siebie i dawnych ideałów itd.). Jak mówię o chustach, to mam na myśli hidżab, czyli wersję, w której twarz jest widoczna. O nikabie (zakrywa cała twarz) napiszę kiedyś może oddzielny post, bo sprawa jest dużo bardziej skomplikowana i kontrowersyjna. Ja osobiście nie rozmawiałam z żadną kobietą, która go nosi, więc poczekam aż mi się to przydarzy zanim skomentuję. Wszystkie muzułmanki jakie znam, mówią, że nie odważyły by się same na taki krok jak założenie nikabu, ale jeśli inne „siostry” noszą to one to wspierają, rozumieją i podziwiają. Ale idźmy dalej. Kobiety w islamie, i także w jego bośniackim wariancie, co mnie trochę zawsze szokuje: nie chodzą (nie mogą) na pogrzeby, nie chodzą (nie mogą) na piątkowe kazania do meczetu - dżumę, nie mogą wejść do meczetu jak mają okres, w tym czasie nie mogą się także modlić, nie mają oczywiście prawa do poligamii. Ale im to nie przeszkadza, bynajmniej! Bo one uważają, że to nie jest dyskryminacja, ale przywileje! Na pogrzebach tylko by płakały, więc wolą zostać w domu, kazań nie słuchają, bo po co, jak ich coś interesuje to mogą przeczytać albo zapytać mężczyznę, zakaz modlitwy podczas menstruacji to wyraz opieki nad nimi, bo nie muszą się schylać z bolącymi brzuchami i łupiącymi krzyżami, a że w Koranie pisze, że są po prostu brudne i niegodne aby zwracać się do boga, to im w ogóle nie przeszkadza. Wielożeństwo? Żadna z dziewczyn które znam, nie wyszłaby za muzułmanina, który miałby ochotę na więcej żon. To podobne „niebośniackie”, co też ma pokrycie w prawie państwowym, które nie akceptuje tego procederu. A gdyby po prostu wziął sobie drugą już po ślubie, bez pytania ich o zgodę? „Nie, nie, on by mi nigdy tego nie zrobił, bo wiedziałby, żebym sie poczuła urażona!” Czasami pada odpowiedź, że lepsza znana druga żona niż nieznana ukrywana kochanka… Bardzo silna jest w Bośni wiara, że facet to nie zawsze myśli mózgiem i taka już jego natura a co za tym idzie przyzwolenie jest na to ogromne. Na pytanie czy ty byś chciała, gdybyś mogła, mieć dwóch mężów? pada zawsze oburzona odpowiedź: „Co?! Nigdy!!!” zazwyczaj też na samą myśl twarz się czerwieni, a w oczach widać panikę pomieszaną z obrzydzeniem i zazwyczaj następuje płynna zmiana tematu. Grunt to być szczęśliwą i jeśli rzeczywiście komuś to pasuje, to mi też pasuje, obym nie musiała żyć wedle tych zasad. 



Nie rozumiem natomiast zupełnie moich laicki koleżanek lub współpracowniczek, które są przecież liberalne w poglądach, wykształcone, oczytane (często mają w małym palcu feministyczne teorie!), świadome... ale które pozwalają sobie na wszystko. Jeszcze nie spotkałam w Bośni pary, która by naprawdę żyła równościowo (no chyba, że ktoś z pary jest obcokrajowcem). W domach władzę sprawuje damska ręka, facet jeśli coś robi to raczej męskie rzeczy – majsterkowanie, wynoszenie śmieci, szczytem poświęcenia dla domu jest odkurzanie. Na bazarku męski egzemplarz błądzący między alejkami z listą zrobioną przez żonę w drżącej ręce, jest natychmiast otaczany troską i współczuciem ze strony straganiarek. No bo jak to tak można chłopa wysłać, a co on tam o warzywach wie, jak odróżnić szpinak od szczawiu ma, na przykład! 


Znam pierwszego w historii Bośni i Hercegowiny męskiego absolwenta studiów gender, który ani razu nie zmienił pieluszki swojej córce oraz nie zmywa naczyń, bo nie umie (sic!). Całe szczęście polega na tym, że jego żona gotowała, prała i prasowała, aby on mógł mieć czas na zgłębianie feministycznych teorii. Ale w domu pomaga, wedle swych możliwości, oczywiście. I ja go właściwie rozumiem, bo gdybym miała taką żonę co by z chęcią robiła wszystko za mnie abym mogła się rozwijać, to też bym pewnie uległa. Problem niestety jest w kobiecie, bo jej mąż to w sumie naprawdę dobry facet i gdyby mu tak przetłumaczyć, że mycie garów to przykry obowiązek, który można by dzielić przez dwa, jestem pewna, żeby to zrozumiał! I tu dochodzimy do sedna! Ona mu tego nie powie! Bo on taki dobry, taki mądry, tak ją kocha i dziecko uwielbia. Ręce opadają. To tylko przykład, ale dobrze pokazuje o co mi chodzi. Jest w Bośniaczkach coś przerażająco pasywnego, uładzonego. Ileż to ja się na kawach będąc nasłuchałam, że facet taki owaki, że to robi źle, że tamto. Na pytanie: a mówiłaś mu? Zawsze pada odpowiedź „Nieee, a co mu będę mówić”. Cechę tę zauważyłam też przy innych banalniejszych sprawach. Kobiety po prostu są tak wychowywane, żeby wszystko ścierpieć, większość Bośniaczek to grzeczne dziewczynki, chociaż ich wygląd, wykształcenie, język, a nawet ton w jakim mówią sugeruje zupełnie co innego. Już się przyzwyczaiłam, że jestem uważana tutaj za nie lada buntowniczkę, a o moim mężu pewnie sobie wszyscy myślą, że straszne ma życie ze mną, bo ja jak coś mi nie pasuje, to po prostu mówię. Straszne!