czwartek, 21 lipca 2011

Spotkanie w Południku!

Nie, nie umarłam!

Zapraszam na spotkanie w Południku Zero. Punktem wyjścia będą małżeństwa mieszane, ale to tak naprawdę to tylko pretekst żeby szerzej poopowiadać o Bośni i Sarajewie i odpowiedzieć na wszystkie nurtujące Was pytania.

Do zobaczenia 27 lipca 2011 o 19.00 w Południku Zero przy Wilczej 25 w Warszawie!


wtorek, 22 marca 2011

Może nie piszę ostatnio na blogu...

....ale można mnie za to poczytać w Wysokich Obcasach. Temat wciąż ten sam - Bośnia :) Roztrąbiłam o tym już na wszystkie strony, więc z góry przepraszam wszystkich znajomych królika, że ja znowu o tym, a tych którzy nie słyszeli, zapraszam do lektury i oczywiście komentarzy. Cóż nie byłabym sobą, gdybym czegoś nie dodała, co prawda oszczędzę wam pełnego wymiaru tekstu (oczywiście sporo go skrócili), ale wspomnę jednak, że tytuł nie mój i że motto artykułu jest wyjętym z kontekstu cytatem z tego okropnego nacjonalisty Laticia i że bynajmniej się z nim nie zgadzam, a wręcz przeciwnie. Ale wiadomo, redaktorki zarobione po uszy, temat przewrotny, a poza tym to się czepiam  z manierą żółtodzioba. A niech tam. Kto mądry to i tak zrozumie  i żadne tam motto tego nie zmieni.
Poza tym życie pędzi, nowa niezwykła praca powoli staje się starą niezwykła pracą. Wiosna co zrobi krok na przód, to znowu dwa do tyłu. Poza tym wszystko po staremu i nie wiadomo: il je vedro il oblačno...


<


czwartek, 24 lutego 2011

Pomiędzy Sarajewem i Warszawą – wielki smutek


                                                                                                           (Fot. Kenan Efendić)

Marina Trumić miała genialny dar komentowania rzeczywistości, zarówno w swoich wierszach jak i esejach, wspomnieniach, prozie. Pamiętam, że utkwiło mi szczególnie w pamięci jedno z nich, które zapisała w tomie wspomnień z Warszawy. Marina pisała o tym, że Warszawa stała się naprawdę jej miastem kiedy pierwszy raz musiała tam iść na pogrzeb. Bo jak stwierdziła skoro w „obcym”  mieście umierają bliscy ludzie, to jest to niezawodny znak, że jest się u siebie i że nie jest już ono „obce”. Pamiętam, że to zdanie przykuło moją uwagę już dawno, na początku naszej przyjaźni i pamiętam, że sobie pomyślałam o tym czy spotka mnie w Sarajewie taka okoliczność. Nie przyszło mi do głowy, że to właśnie autorka tego zdania, będzie tą osobą na której pogrzeb, po raz pierwszy w Sarajewie, z wielkim smutkiem pójdę. Nie będę pisać o zasługach Mariny, bo po pierwsze jest ich tak wiele, że nie wiem od czego miałabym zacząć a po drugie była mi zbyt bliska i nie mogę się zdobyć, jeszcze nie teraz, na to żeby spojrzeć na Nią i Jej dzieło z dystansu. Dla tych którzy nie wiedzą kim była Marina Trumić odsyłam tutaj.
Z Mariną łączyła mnie szczególna więź, chociaż zdaję sobie sprawę, że większość ludzi którzy ja znali, też tak myślą. Bo taka właśnie była Marina, człowiek nie mógł się do niej zdystansować a uwaga z jaką słuchała innych sprawiała, że każdy czuł się wyjątkowy.
Byłyśmy trochę jak odbicia lustra. Ja z Warszawy, zakochana w Sarajewie, ona odwrotnie Sarajewianka dla której miastem życia była Warszawa. Ja młoda i kompletnie niedoświadczona w wielu życiowych i zawodowych sprawach, ona odwrotnie, dojrzała kobieta z bagażem własnych tekstów i tłumaczeń. Było w tej naszej przyjaźni coś niezwykłego, ciepłego, prawie że „matczyno – córkowego”, ale z drugiej strony tyle wspólnych zainteresowań, bardzo podobne poglądy na życie stawiały nas na równi, nie stwarzały pokoleniowej przepaści. Tak przyciągała mnie do niej jej nieustanna ciekawość i energia. Z niezwykła skrupulatnością śledziła to co się działo w polskiej literaturze, poezji, filmie. Czasami wręcz mnie zawstydzała tym, że wiedziała o czymś wcześniej niż ja. Naszym sobotnim spotkaniom na kawie (a muszę wspomnieć że to ona zawsze pokazywała mi nowe miejsca o których istnieniu nie miałam pojęcia!) zawsze towarzyszyły przede wszystkim wymiana podstawowych informacji co u naszych mężów i bliskich, potem wymiana książek i gazet, a potem przechodziłyśmy do ważniejszych spraw czyli ploteczek o wspólnych warszawskich i sarajewskich znajomych, o tym kto co napisał, kto się z kim pokłócił… Niesamowite było to, że nigdy nie mogłyśmy się nagadać, a czasu zawsze było mało. Bo Marina miała mnóstwo spraw do załatwienia, mnóstwo książek do przeczytania, mnóstwo przyjaciółek i przyjaciół do obejścia. Latem co drugi dzień wpadałyśmy na siebie. A Marina zawsze nienagannie, gustownie ubrana, z makijażem, zrobionymi paznokciami, spieszyła się gdzieś taszcząc oprócz swojej torebki, płócienna torbę z jednej z polskich gazet („Wy Polacy to nawet torby na zakupy dołączane do gazet macie lepsze, tutaj to takich nawet nie ma!”), w której zawsze były jakieś tomiki wierszy, papiery, opasłe tomiska, a często kostka masła czy sera złapana w biegu. Marina była wulkanem energii, miała mnóstwo projektów. Ostatnio się umawiałyśmy na wspólne tłumaczenie Miłosza na bośniacki… Nie lubiła zimy, gdy widziałyśmy się w styczniu, mówiła, że ta zima jest wyjątkowo zła i męcząca i że byle do wiosny. Rzeczywiście końcówka zimy była dla Mariny bardzo zła. Zachorował jej ukochany mąż, potrącił ją samochód i ona chyba z tej zgryzoty po prostu odeszła. 
Od wtorku Sarajewo budzi się puste a ja wraz z nim. 


Poniżej dwa wiersze Mariny w moim tłumaczeniu ze zbiorku „Buty dla Mona Lisy”. Pierwszy jest mi szczególnie bliski, a drugi… cóż pasuje chyba do okazji…

W TYM SAMYM MIEJSCU

A ty! Co sobie myślałaś?
Że zasługujesz na coś
Innego,
że Wisła
jest piękniejsza od Miljacki,
Warszawa trochę większa
trochę dłuższa, trochę dalsza
że przyszłaś
na właściwie miejsce.
Jak się mylisz!
Tu nie ma podobieństwa,
nie ma różnicy.
Pomiędzy Warszawą a Sarajewem nie ma
nawet kroku.
Żadna odległość.
Jak w każdym dramacie
są w tym samym miejscu
w tym samym czasie
i nieczasie.
Warszawa, 1996.


FAŁSZ

Obserwuję swoją
nieumalowaną twarz w
lustrze poranka i widzę
dużo tego co przypomina o
umieraniu,
Czym prędzej chwytam
czarną kredkę i płomienną czerwoną
szminkę
smaruję i podkreślam wszystko co trzeba,
jak najlepiej umiem, i przypominam sobie
swoją przyjaciółkę która w Kanadzie
upiększa jakieś baby
ona mi zawsze powtarza
nie bez dumy
odsuwając przy tym troszkę lusterko:
„Wiesz, ja każdego dnia tworzę
jedno dzieło!“
Tymczasem ja,
w gładkiej powierzchni poranka dostrzegam
twarz smutnego klauna
z niewycieralnymi znakami umierania
wybucham płaczem i z bezsilności rozbijam
fałszywe lustro.

Sarajevo, 2005.                                                                              

А dla czytających po bośniacku bodajże ostatni wywiad z Mariną Trumić, który miałam zaszczyt przeprowadzić. 


niedziela, 19 grudnia 2010

Grzeczne Bośniaczki idą do nieba, a niegrzeczne cudzoziemki tam gdzie chcą!


Jak się raczej można domyśleć feminizm w Bośni nie jest zbyt popularny.  A szkoda, bo wszechobecny patriarchat wciska się we wszystkie sfery życia, od rodziny począwszy, poprzez pracę na ulicy skończywszy. I nawet nie chodzi mi o trzecią, kontrowersyjną falę feminizmu,  która przesuwa granice płci, poddaje w wątpliwość tożsamości seksualne i  walczy o prawa LGBTQ. W Bośni, czego niestety wiele lokalnych organizacji śledzących światowe trendy nie zauważa, potrzebne jest zrozumienie podstawowych przesłanek równości płci, oczywistych praw kobiet... Na akademicki feminizm przyjdzie jeszcze czas, teraz należałoby może raczej skupić się na rzeczywistości, często tak bardzo brutalnej dla tutejszych kobiet. W Bośni mamy aktualnie do czynienia z właściwie trzema lokalnymi nurtami „praktycznego feminizmu” – pierwszy mający korzenie w socjalizmie, drugi religijny, a trzeci nazwijmy umownie liberalnym. 



W socjalistycznej Jugosławii  kobiety zaczęły kończyć więcej niż cztery klasy podstawówki (przynajmniej w miastach, na wielu wsiach panowało nadal przekonanie, że czym kobieta nauczy się czytać, pisać i liczyć, jest już gotowa, aby wrócić do domu i służyć rodzinie). Ale przynajmniej w miastach kobiety pokończyły szkoły, poszły do pracy, miały dostęp do (prawie bezpłatnych) żłobków i przedszkoli dla swoich dzieci. Aborcja była (i nadal jest!) legalna i wolna od społecznego potępienia. Oczywiście mimo tych praw jak to zwykle w socjalizmie realnym bywa, nadal w praktyce jako jedyne zajmowały sie domem, wychowaniem dzieci oraz obsługiwaniem mężów, braci, ojców.  Nawet jeśli zdarzało się, że ci im pomagali, to była to tylko pomoc, a nie prawdziwe przejęcie odpowiedzialności za tzw. „prowadzenie domu”. Socjalizm w takim wydaniu przyniósł kobietom z jednej strony wyzwolenie, z drugiej zaś podwoił ich obowiązki. Niestety głęboko zakorzeniony patriarchat sprawił, że wiele kobiet nie zauważało tego i nadal nie zauważa. Stąd mamy całe pokolenie cichych bohaterek targających po pracy siaty z zakupami, nieświadomych połowicznego wyzwolenia…  „Obowiązki kobiety jakie są każdy wie i tego się trzymajmy” – jakież to częste podejście, którego bomba atomowa by nie wymiotła ze świadomości mężczyzn i kobiet niestety. Wiele jest tych dzielnych kobiet pracujących, dźwigających dom, dzieci, męża na swych barkach, które są wdzięczne za to, że nie muszą tylko „siedzieć w domu”. Ale taki już urok tej części Europy, a Polska wcale tak bardzo nie odbiega od wspomnianego modelu, choć trzeba przyznać, że ten Jugosłowiański miał mimo wszystko bardziej ludzką twarz, a co za tym idzie, kobiety miały lepiej, przynajmniej nie musiały stać godzinami w kolejkach. 


Ciekawszym za to zjawiskiem jest religijny, a właściwie islamski feminizm w wydaniu praktycznym. Bo ja znów nie mówię tutaj o teorii. Otóż feministki muzułmanki są dla mnie niezwykłe i dałabym wiele aby móc zrozumieć ich logikę. Cóż, kobiety mają bowiem tą niezwykłą zdolności adaptacji i akceptacji warunków, które narzucają im mężczyźni (mamy wszakże setki lat praktyki za sobą!). Islam nie jest religią pro-kobiecą, właściwie to żadna z „wielkich religii” nie jest, ale specyfika samego islamu polega na tym, że wiele zasad, które panowały za czasów proroka Muhammeda obowiązuje do dziś w stanie niezmienionym. Wszyscy wiemy o co chodzi, więc nie będę wymieniać, ale może na uwagę zasługuje fakt, jak do tych dość archaicznych zasad (eufemizm grubymi nićmi szyty) podchodzą same muzułmanki, a przynajmniej te, które ja spotkałam. Zacznijmy od chust – większość dziewczyn, które znam osobiście nosi chusty z własnej woli, choć nie wszystkie czują się z nimi dobrze. Niektórym chusta daje wolność – czują się zabezpieczone przed męskimi spojrzeniami, manifestują w ten sposób swój światopogląd i nie muszą sie martwić fryzjerem (to nie ironia, względy praktyczne wcale nie są na ostatnim miejscu!). Inne mają z tym trochę problem. Chustę założyły, bo taka była tradycja w rodzinie albo obowiązek szkolny, albo, bo jak miały po kilkanaście lat to im się wydawało, że to jest fajne, ale teraz tak wcale nie myślą, a jest już za późno. Bo nie wiem czy wiecie, ale chustę jest dużo łatwiej założyć niż zdjąć! Moja koleżanka, chociaż ma wsparcie rodziny i chłopaka nie potrafi się na to zdecydować. Mówi, że czuła by się goła i to nie tylko w sensie fizycznym, ale też i w przenośni (wstyd, brak szerszej akceptacji, zdrada samej siebie i dawnych ideałów itd.). Jak mówię o chustach, to mam na myśli hidżab, czyli wersję, w której twarz jest widoczna. O nikabie (zakrywa cała twarz) napiszę kiedyś może oddzielny post, bo sprawa jest dużo bardziej skomplikowana i kontrowersyjna. Ja osobiście nie rozmawiałam z żadną kobietą, która go nosi, więc poczekam aż mi się to przydarzy zanim skomentuję. Wszystkie muzułmanki jakie znam, mówią, że nie odważyły by się same na taki krok jak założenie nikabu, ale jeśli inne „siostry” noszą to one to wspierają, rozumieją i podziwiają. Ale idźmy dalej. Kobiety w islamie, i także w jego bośniackim wariancie, co mnie trochę zawsze szokuje: nie chodzą (nie mogą) na pogrzeby, nie chodzą (nie mogą) na piątkowe kazania do meczetu - dżumę, nie mogą wejść do meczetu jak mają okres, w tym czasie nie mogą się także modlić, nie mają oczywiście prawa do poligamii. Ale im to nie przeszkadza, bynajmniej! Bo one uważają, że to nie jest dyskryminacja, ale przywileje! Na pogrzebach tylko by płakały, więc wolą zostać w domu, kazań nie słuchają, bo po co, jak ich coś interesuje to mogą przeczytać albo zapytać mężczyznę, zakaz modlitwy podczas menstruacji to wyraz opieki nad nimi, bo nie muszą się schylać z bolącymi brzuchami i łupiącymi krzyżami, a że w Koranie pisze, że są po prostu brudne i niegodne aby zwracać się do boga, to im w ogóle nie przeszkadza. Wielożeństwo? Żadna z dziewczyn które znam, nie wyszłaby za muzułmanina, który miałby ochotę na więcej żon. To podobne „niebośniackie”, co też ma pokrycie w prawie państwowym, które nie akceptuje tego procederu. A gdyby po prostu wziął sobie drugą już po ślubie, bez pytania ich o zgodę? „Nie, nie, on by mi nigdy tego nie zrobił, bo wiedziałby, żebym sie poczuła urażona!” Czasami pada odpowiedź, że lepsza znana druga żona niż nieznana ukrywana kochanka… Bardzo silna jest w Bośni wiara, że facet to nie zawsze myśli mózgiem i taka już jego natura a co za tym idzie przyzwolenie jest na to ogromne. Na pytanie czy ty byś chciała, gdybyś mogła, mieć dwóch mężów? pada zawsze oburzona odpowiedź: „Co?! Nigdy!!!” zazwyczaj też na samą myśl twarz się czerwieni, a w oczach widać panikę pomieszaną z obrzydzeniem i zazwyczaj następuje płynna zmiana tematu. Grunt to być szczęśliwą i jeśli rzeczywiście komuś to pasuje, to mi też pasuje, obym nie musiała żyć wedle tych zasad. 



Nie rozumiem natomiast zupełnie moich laicki koleżanek lub współpracowniczek, które są przecież liberalne w poglądach, wykształcone, oczytane (często mają w małym palcu feministyczne teorie!), świadome... ale które pozwalają sobie na wszystko. Jeszcze nie spotkałam w Bośni pary, która by naprawdę żyła równościowo (no chyba, że ktoś z pary jest obcokrajowcem). W domach władzę sprawuje damska ręka, facet jeśli coś robi to raczej męskie rzeczy – majsterkowanie, wynoszenie śmieci, szczytem poświęcenia dla domu jest odkurzanie. Na bazarku męski egzemplarz błądzący między alejkami z listą zrobioną przez żonę w drżącej ręce, jest natychmiast otaczany troską i współczuciem ze strony straganiarek. No bo jak to tak można chłopa wysłać, a co on tam o warzywach wie, jak odróżnić szpinak od szczawiu ma, na przykład! 


Znam pierwszego w historii Bośni i Hercegowiny męskiego absolwenta studiów gender, który ani razu nie zmienił pieluszki swojej córce oraz nie zmywa naczyń, bo nie umie (sic!). Całe szczęście polega na tym, że jego żona gotowała, prała i prasowała, aby on mógł mieć czas na zgłębianie feministycznych teorii. Ale w domu pomaga, wedle swych możliwości, oczywiście. I ja go właściwie rozumiem, bo gdybym miała taką żonę co by z chęcią robiła wszystko za mnie abym mogła się rozwijać, to też bym pewnie uległa. Problem niestety jest w kobiecie, bo jej mąż to w sumie naprawdę dobry facet i gdyby mu tak przetłumaczyć, że mycie garów to przykry obowiązek, który można by dzielić przez dwa, jestem pewna, żeby to zrozumiał! I tu dochodzimy do sedna! Ona mu tego nie powie! Bo on taki dobry, taki mądry, tak ją kocha i dziecko uwielbia. Ręce opadają. To tylko przykład, ale dobrze pokazuje o co mi chodzi. Jest w Bośniaczkach coś przerażająco pasywnego, uładzonego. Ileż to ja się na kawach będąc nasłuchałam, że facet taki owaki, że to robi źle, że tamto. Na pytanie: a mówiłaś mu? Zawsze pada odpowiedź „Nieee, a co mu będę mówić”. Cechę tę zauważyłam też przy innych banalniejszych sprawach. Kobiety po prostu są tak wychowywane, żeby wszystko ścierpieć, większość Bośniaczek to grzeczne dziewczynki, chociaż ich wygląd, wykształcenie, język, a nawet ton w jakim mówią sugeruje zupełnie co innego. Już się przyzwyczaiłam, że jestem uważana tutaj za nie lada buntowniczkę, a o moim mężu pewnie sobie wszyscy myślą, że straszne ma życie ze mną, bo ja jak coś mi nie pasuje, to po prostu mówię. Straszne! 


sobota, 16 października 2010

Nasza Angelina


Bośnia dopiero co dochodzi do siebie po wyborczej gorączce (polecam tekst na zaprzyjaźnionym blogu ), ale na nudę nie możemy narzekać. Słynna posiadaczka silikonowych ust, życiowa partnerka Brada Pitta i matka adopcyjna kilkorga dzieci – Angelina Jolie, wkroczyła w bośniacką rzeczywistość już jakiś czas temu, ale historia nabiera rumieńców. Zacznijmy od początku. Już ładnych parę mięsięcy temu, zupełnie niespodziewanie, hollywoodzka para Jolie-Pitt nawiedziła Goražde - miasteczko we wchodniej Bośni, oraz, żeby było śmiesznie Međeđę (czyt. Medziedzia). Sama nazwa jest z resztą odpowiednikiem polskiego przysłowiowego „Pipidówka“ co polskie ucho może chyba wychwycić. „Brangelina w Pipidówku!“, krzyczały mniej wiecej w tym tonie nagłówki gazet i portali. I o ile brzmiało to absurdalnie i dość groteskowo, to jednak cel wizyty był bardzo szczytny. Bowiem Angelina Jolie jest oficjalnym ambasadorem dobrej woli UNHCR-u i wypełniając swoje obowiązki, odwiedziła uchodźców i przesiedleńców (w większości kobiety) w kolektywnych centarch, w których żyją od czasu wojny. Zdjęcia Angeliny i zasuszonych bośniackich staruszek rzeczywiście mają w sobie coś urzekającego. Dla mnie osobiście Angelina dotąd była postacią kompletnie nierealną, tak jak z resztą wszyskie gwiazdy Hollywoodu, aż tu nagle nabrała cech osoby z krwi i kości. Dziwne to było. Możecie się tylko domyśleć jakie miało znaczenie dla lokalnych mediów i zwykłych obywateli. Wszyscy mówili o Angelinie, ale niestety dokumentacja przyjazdu, oprócz tej oficjanej, była słaba. Bośniaccy paparazzi się nie popisali, więc nie wiemy czy Angelina zjadła ćevapy, wypiła bośniacką kawę zagryzając ją baklavą, ale i tak stała się swojską, naszą, równą babką, w zwykłej kurtce, z długimi włosami w nieładzie i szerokim uśmiechem. Chyba z resztą o to chodzi w byciu ambasadorem dobrej woli. Ale na tym historia się nie kończy. Ona się w tym miejscu dopiero zaczyna. 




Wizyta była, minęła i powoli odchodziła w zapomnienienie, aż w pewnym momencie wybuchło nowe zemieszanie. Film! Angelina, wzruszona sutuacją kobiet, które spotkała, postanowiła spróbować swych sił jako reżyser i ogłosiła, że zamierza nakręcić film o ostatniej wojnie w Bośni i Hercegowinie. Nie były to słowa rzucone na wiatr i już wkrótce wiadomo było, że serbska telewizja Pink, która także emituje swój program w regionie i jest jedną z najpopularniejszych, odrzuciała propozycję współpracy z Jolie przy kręceniu filmu z powodu jego scenariusza. Media w BiH szybko sobie przetłumaczyły, acha,  Serbowie nie chcą kręcić filmu, w którym jest pokazana prawda o ich roli w czasie wojny...
Peany na cześć Angeliny trwały nadal, szczególnie gdy dowiedziano się, że główną rolę powierzyła nie jakiejś tam zagranicznej gwieździe, ale sarajewskiej aktorce Zanie Marjanović. Pochwałom nie było końca... Zana w wywiadach opowiadała o wspaniałym przygotowaniu Angeliny, ale szczegółow scenariusza nie zdradziła. Wkrótce, jak to bywa z tajemnicami, wyszły na jaw i wywołały burzę. 

Przewodnicząca Stowarzyszenia Kobiet ofiar wojny Bakira Hasečić w imieniu swoim i członkiń zaprotestowała przeciwko kręceniu filmu, ponieważ kobiety, ofiary gwałtów w czasie wojny, ponoć miały w scenariuszu zostać ukazane w złym i nieprawdziwym świetle. Tutaj trzeba koniecznie wtrącić coś co jest nieodzowne dla zrozumienia całej tej historii. Tajemnicą poliszynela jest w Bośni fakt, że wyżej wymienione stowarzyszenie, oraz stowarzyszenie Matek Srebrenicy, to organizacje, które już dawno przestały bronić swych członkiń a zajęły się raczej polityką. Kobiety z tych stowarzyszeń, często starsze, niewykształcone, z ogromnymi traumami z przeszłości i niepewnym statusem materialnym, stały się obiektem politycznej manipulacji z jednej strony, ale też ważnych faktorem życia publicznego z drugiej. Przewodniczące tych organizacji często zabierają głos w sprawach, o których nie bardzo mają pojęcie, a ten głos jest najczęściej sterowany przez partie nacjonalistyczne. Najsmutniejsze jest to, że przewodniczące też już dawno przystały na profity płynące z ich działalności, profity osobiste ma się rozumieć. Niestety mamy tu do czynienia z klasyczną pułapką. Podnieść głos na te kobiety znaczyłoby podnieść głos na ofiary, a tego nikt nie chce i nie tylko ze strachu czy poprawności politycznej ale właśnie z poszanowania dla ofiar wojny, szczególnie kobiet, które nacierpiały się wyjątkowo okrutnie. 



Ale wracając do tematu, do prasy przeciekły informacje, że film zatytułowany „Untitled love story“ opowiada o bośniackiej muzułmance, która zakochuje się w swoim serbskim oprawcy, który gwałcił ja podczas wojny. To wywołało burzę i oficjalny protest Stowarzyszenia Kobiet Ofiar Wojny. I w sumie, można by, zważając na kontekst i bardzo specyficzny charakter tego stowarzyszenia, rozumieć obawy tych kobiet. Nie oczekujmy od nich rozważań dotyczących wolości artystycznej, cenzury itd. Moim zdaniem one, jako ofiary, miały prawo poczuć się zaniepokojone. Niestety prawo do tego niepokoju wykorzystały w sposób dla siebie bardzo typowy, który zaowocował  niemałym skandalem, a mianowicie minister z Federalnego Ministerstwa Kultury Gavrilo Grtahovac cofnął pozwolenie na kręcenie filmu w Sarajewie... A w świat poszła informacja: bośniacki rząd zabronił Angelinie kręcenia filmu w Bośni. Jolie zaprosiła Bakirę Hasecić na rozmowę a ta odpowiedziała jej bardzo znaczącym komunikatem: „Nie ma takiej potrzeby!”

Burza nadal trwa, minister kultury Kantonu Sarajevo Emir Hadžihafizbegović obwieścił, że takie pozwolenie wydaje on i że jak Grahovac chce to może nasłać na niego policję. Głos zabrały rozmaite artystki, w tym Jasmila Żbanić, reżyserka filmu Grbavica“ i „Na putu“ oraz nadworna chorwacka komentatorka i pisarka Slavenka Drakulić. Stanowisko mają bardzo podobne: przy całym szacunku dla ofiar nie mają one prawa do cenzury sztuki. A mnie zastanawia jedno. Jak hollywoodzka gwiazda, o ile plotki o tym scenariuszu są prawdziwe, poradzi sobie z takim tematem, który jest na tyle odważny i mimo wszystko oryginalny, że nie zniesie żadnej banalizacji, powierzchowności i uproszczeń. Przekonamy się o tym już wkrótce. 

Update czyli telenoweli z Angeliną w roli głównej ciąg dalszy (19.10.2010.):


Minister Grahovac jednak się opamiętał i cofnął swój własny zakaz kręcenia filmu w Sarajewie. Jolie w międzyczasie wydała komunikat o tym, żeby nie osądzać filmu przed obejrzeniem, a producent "Scout Film" dostarczył ministrowi scenariusz, po przeczytaniu którego okazało się, że kontrowersyjnego wątku wcale tam nie ma... Media spekulują, że autorem plotek jest Željko Mitrović, dyrektor telewizji Pink, który rzekomo miał odrzucić propozycję Jolie, a tak naprawdę to nie spełniał wymogów...  Jeśli rzeczywiście to prawda, to Željko miał duże wyczucie w czarnym PR. Skandal szyty na bośniacą miarę!