czwartek, 4 grudnia 2008

Tu i teraz



Przyznaję, że ostatnio przeżywam lekkie rozczarowanie… Nie tylko samym miastem, ale przede wszystkim ludźmi. I chodzi mi tu o ogół, całokształt a nie o pojedyncze przypadki. Trochę zaczynam się dusić w tym bośniackim sosie. Podskórnie wyczuwam, że większość tutejszych akceptuje mnie tylko pozornie, że ich sympatia jest płytka, a pod warstwą grzecznościowych zwrotów, powierzchownych rozmów, sztucznych uśmiechów czają się uprzedzenia, stereotypy, trochę zawiści i dużo nieufności. Może jest to zrozumiałe… Nie chcę nikogo usprawiedliwiać, ale tym bardziej osądzać. Daję im czas. I sobie. I dlatego nie rozwinę tematu. Napiszę o czymś pozytywnym, o czymś co jest inne niż to co znam i co mi się w Bośni bardzo podoba. Mianowicie o bośniackim (bałkańskim?) stosunku do pieniędzy, a właściwie do przyjemności, bo przecież tutaj o nią chodzi.
Wiele razy, o czym już chyba na blogu wspominałam, zastanawia mnie odwieczny tłum w centrum miasta, tłum zalegający w kawiarniach, barach, restauracjach, buregdžinicach, ćevabdžinicach... Pierwsze pytanie – skąd oni mają tyle wolnego czasu, żeby tam siedzieć, po drugie skąd mają na to pieniądze? Na pierwsze odpowiedź w zasadzie jest prosta: albo nie pracują, albo pracują, ale mają do pracy na tyle luźny stosunek, że wychodzą sobie na przerwy i przedłużają je znacznie lub też część pracy załatwiają na mieście, pijąc kawę; jeśli studiują to właściwie z zasady mają dużo wolnego czasu i tłumaczyć tego nie trzeba, studiując w systemie wykład (skrócony do połowy zazwyczaj)-kawa- kawa-wykład-kawa nie jest ciężko być wciąż na mieście. Ale pieniądze? Przecież gospodarka leży rozłożona od czasów wojny na łopatki, bezrobocie jest ogromne, a zarobki naprawdę niewielkie. Odpowiedzi jednoznacznej nie ma. Bo nie o samą ilość pieniedzy chodzi, lecz o podejście do nich.
Przeciętny Bośniak, mieszkaniec większego miasta przede wszystkim nie oszczędza. Bo wychodzi z założenia, że oszczędzać to można wtedy, kiedy jest z czego. Nielogiczne? Nie całkiem. Po drugie, nawet jeśli nie ma się pieniędzy to żyć przecież trzeba. A co jest do życia niezbędne? Wiadomo: jedzenie (ćevapi, pity itd.), kawa, papierosy i towarzystwo czyli wszystko znów sprowadza się do kawiarni... Najważniejsze w tym podejściu jest przekonanie, że jak mam dziś to dlaczego mam tego nie wydać. A co będzie jutro? To się zobaczy jutro, dziś jest dziś... Co najważniejsze i kluczowe. Skoro mam ja mam dziś, a ty nie masz to ja płacę i po sprawie. Ty zapłacisz jutro. Nie będziesz miał jutro? Nie szkodzi, jutro będzie miał ktoś inny. I tak to się kręci. Ludzie są przyzwyczajeni, że mają mało pieniędzy, ale nie uważają, że to jest powód do tego, żeby siedzieć w domu i ograniczać swoje wydatki do podstawowych produktów żywieniowych. To co lubię w Bośniakach najbardziej, to brak zakorzenionej często w Polakach postawy typu „na knajpy mnie nie stać“, „na kino mnie nie stać“, „do restauracji nie chodzę, bo za drogo“, „piję najtańszy alkohol, bo zależy mi, żeby wypić jak najwięcej, a nie jak najlepiej“. Bośniacy ewentualnie mówią „dzisiaj mnie nie stać“ (co zazwyczaj wywołuje natychmiastową reakcję otoczenia: przecież my DZIŚ mamy pieniądze) lub wolę wypić/zjeść mniej, ale żeby to było dobre“. Nie wiem czy to wynika z kultury południowej czy z doświadczeń wojny, w której ludzie nauczyli się żyć chwilą i nie myśleć o jutrze. Nie bez znaczenia jest też tradycja islamu, w której system pożyczania, jałmużny i finansowego wsparcia wydaje się być bardziej rozwinięty niż w np. w chrześcijaństwie. Tutaj bogatsi ludzie dają pieniądze (często regularnie) np. studentom, którzy z zasady nie zarabiają. I to nie jest bliska rodzina, a studenci nie muszą mieć jakiś specjalnych materialnych kłopotów. Po prostu jest taka tradycja, nie ma też w ludziach chorej dumy, która im nie pozwala pieniędzy przyjmować. Jak ktoś chce mi dać to biorę i nie czuję się zobowiązany, dłużny, czy poniżony tym faktem. Zasada jest prosta: dostaję pieniądze od muzułmanina, bo jestem muzułmaninem. Nie ma tu żadnego haczyka.
Lubię Bośniaków za zdrowe podejście do czasu, którego przykładem jest właśnie stosunek do pieniędzy. Oni żyją tu i teraz, nie są tak bardzo obciążeni przyszłością, nie mają wielkich planów, czerpią z życia tyle ile mogą. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że ja zaczynam przesiąkać tym klimatem. Uwierzcie, że łatwiej się tak żyje. A jutro? Zobaczymy jutro...




8 komentarzy:

Anonimowy pisze...

To niesamowite jak twój tekst zbiegł się z moimi ostatnimi "rozważaniami" o kulturze pieniądza - tyle że w Szwajcarii. Jak łatwo się domyślić, tam jest całkowicie przeciwnie. Wszystko kręci się wokół posiadania środków do życia, nie tyle dziś, co właśnie w przyszłości.
Z dwojga złego - też wybrałabym Bośnię.

Panna Pollyanna pisze...

Bardzo, bardzo, bardzo podoba mi się to, co napisałaś. I czekam na Was z utęsknieniem :)

kry pisze...

Polska jest pewnie gdzieś pomiędzy Szwajcarią a Bośnią, ale chyba zmierza nieuchronnie w stronę Zachodu. A szkoda.

Iza - dzięki! Serce rośnie... ;))

Anonimowy pisze...

a jak to u Bośniaków z autoironią bywa? być może za często Muja i Suja oglądałem, ale mam wrażenie, że wygląda to zupełnie korzystnie; póki ludzie umieją śmiać się sami z siebie, oddalają się potencjalne napięcia między nimi; pozdrowienie z Nowej Huty, Kotromanić

Anonimowy pisze...

Musimy się uczyć od Bośniaków dawania ,to przecież radość dzielenia się z kimś tym co mamy ,odczuwamy to właśnie w okresie Bożego Narodzenia ale tylko wtedy a szkoda może byłoby w nas więcej życzliwości a mniej zazdrości,pozdrawiam:)

Anonimowy pisze...

Cześć Krysia,
wstrząsający post o wizycie w obozie;
podziwiam Cię za próbę życia w tym kraju; wszyscy wracają z Sarajewa zaczarowani, ale jak sobie poradzić z ogromem cierpienia, przemocy, krwi, zbrodni, na których przecież zbudowany jest nowy porządek??? Mam nadzieję, że niedługo pogadamy na żywo; rewelacyjny blog! Pozdrav, Falski.

kry pisze...

Moje rozczarowanie jest tak naprawdę wynikiem konfrontacji z rzeczywistością. Wynika z idealistycznego obrazu jaki miałam w głowie. I myślę, że po chwilowym kryzysie powoli nadchodzi faza akceptacji. Mam nadzieję. Cóż, Sarajewo to jeszcze wciąż "moje miejsce". Zobaczymy na jak długo.
Maciej, dziękuję za zostawienie śladu po sobie!

abecedaBalkANA pisze...

witam serdecznie, jeszcze się nie znamy, ale przypadkiem trafiłam na Twój blog, tematyka jest mi bardzo bliska i znana, ponieważ spędziłam rok w Bośni, tylko, że moim miejsce docelowym było Jajce. Wówczas nie miałam na tyle odwagi, aby pisać bloga, bardziej zajęłam się reportażem. Fajnie byłoby podglądać Twój blog, jeśli się zgodzisz i czasem się spotkać - może być zarówno w Sarajewie, jak i Belgradzie - bo to moja obecna kotwica, veliki pozdrav iz BG , ana