niedziela, 21 września 2008

Kafa, kava, kahva*.... i cigare







Bez kawy i papierosów Bośniakom ciężko byłoby przeżyć choćby jeden dzień. Najlepiej to widać na przykładzie ostatniej wojny, podczas której te dwie rzeczy były tak samo nieodzowne (i zarazem trudne do zdobycia) jak jedzenie, woda, leki i opał. Kawa była robiona wówczas z przedziwnych składników, na przykład z dostępnych nasion zbóż, z cykorii lub z tego co było aktualnie pod ręką. Jednak za wszelką cenę dodawano choćby szczyptę tej prawdziwej - dla zapachu. Z pewnością nie chodzi tylko o sam napój i jego działanie na organizm i stan ducha, lecz przede wszystkim o rytuał, który towarzyszy piciu kawy. Oczywiście kawa we wszystkich kulturach Południa jest niezwykle ważna, a kultura jej picia jest zapewne pod wieloma względami bardzo podobna, ale ja niezmiennie doświadczam bośniackiej wersji tego obrzędu codzienności.

Na wstępnie należy zaznaczyć, że kawę w Bośni pije się na różne sposoby, ale te najczęściej spotykane w Polsce - czyli kawa rozpuszczalna oraz tak zwana "po turecku", czyli zalewana wrzątkiem w szklane - są zdecydowanie uważane za profanację. Rozpuszczalną Nescafe można spotkać w kawiarniach i jest traktowana raczej jako napój "kawopodobny"porównywany do kakao (sic!). Co do naszej zalewajki, K. gdy mu taką zaproponowałam w Polsce był święcie przekonany, że od czegoś takiego dostać można jedynie rozwolnienia!

W bośniackich kawiarniach zamówić można najczęściej kawę gotowaną w tygielku (zwanym džezva). Ma różne nazwy domaća kafa, bosanska kahva, jak również turska kafa/kahva. Jest gęsta, mocna i czarna. Podawana najczęściej w towarzystwie rahat lokum*. Obowiązkowo podawana jest też szklanka wody. Czasem zamawia się do niej inne napoje (najgorszy jak dla mnie wariant, reklamowany z resztą w kawiarniach, to tradycyjna kawa plus coca-cola!). Cóż, kawy w Bośni nie pije się "na sucho", czyli bez niczego. Tradycyjną małą czarną wypić można w zasadzie wszędzie, ale najczęściej robi się to jednak na Baščaršiji. Na co dzień tubylcy najczęściej piją jednak espesso i cappucino w różnych wariantach i o każdej porze dnia, również późnym wieczorem.

Kiedyś, gdy jeszcze nie pracowałam, chodząc po Mieście, zastanawiałam się dlaczego kawiarnie, w ciągu roboczego dnia i niezależnie od pogody pękają w szwach. Po pierwsze, każdy w Bośni pije kawę i rzadko kiedy tylko raz dziennie. Po drugie pójście na kawę to obowiązkowy rytuał dnia codziennego i czas się musi znaleźć. Poza tym kawa jest stosunkowo tania, a do kawiarnie odwiedzają wszyscy, bez względu na wiek, status itd. Bo picie kawy to spotkanie z przyjaciółmi i znajomymi, załatwianie intresów, ale przede wszystkim czerpanie czystej przyjemności. Kawę piję się nie byle gdzie, tylko w ulubionej kawiarni i nie byle z kim. Niektórzy nie lubią pić jej w samotności, co tylko potwierdza społeczny i kulturowy charakter picia kawy. W języku bośniackim (w odróżnieniu od chorwackiego i serbskiego) istnieje czasownik kahvenisati - przetłumaczyć jednym słowem się tego nie da, bo oznacza te wszystkie rzeczy, które opisałam i pewnie dużo więcej.

W domu kawę przygotowuje się w džezvie i sposobów jest z pewnością kilka. Obserwowałam takie przygotowania w bośniackich domach i nadal się tego nie podejmuję. Niby nic trudnego, ale ja po prostu wiem, że tu nie chodzi o zwykłą technikę, o kilka prostych czynności. Jest w tym jakaś magia i ja się zwyczajnie w świecie boję profanacji. W naszym domu taką kawę robi K. i robi ją tak dobrze, że właściwie nie mam powodów, żeby to zmieniać. Ja po prostu patrzę i kontempluję. A najbardziej lubię moment, w którym piankę rozdziela po równo do każdej z filiżanek. To część rytuału. Nie lubię zaś, gdy pierwsze dwa łyki siorbie. I protestuje ostro, gdy się oburzam. Mówi, że to cała przyjemność picia takiej kawy. I chyba coś w tym jest, bo przy piciu żadnego innego napoju tego nie robi... i nie ma takiej miny!
Poniżej zamieszczam instrukcję robienia takiej kawy, gdyby ktoś się jednak zdecydował :)



Z kawą nieodłacznie związane są papierosy... Bośniacy, jak wszyscy Bałkańczycy, palą na potęgę. Wszędzie, dużo i z namiętnością. W czasie wojny papierosy były nie tylko artykułem pierwszej potrzeby, ale i walutą. Z zasłyszanych opowieści dowiedziałam się, że w oblężonym Sarajewie można było nie jeść kilka dni, ale papierosy zawsze się jakoś znalazły. Szerzej znany jest fakt (oczywiście: Miljenko Jergović i tomik opowiadań Sarajevski marlboro), że gdy zakładom tytoniowym w Sarajewie w czasie wojny zabrakło papieru na opakowania, papierosy były pakowane w kartki książek. Parę lat temu, pewnien właściciel hostelu w którym nocowałam, gdy usłyszał, że jestem Polką zacytował mi szereg polskich słów zaczynających się na literę K. Były tak absurdalne i wyjęte z kontekstu, że wydawało mi się, że mam omamy słuchowe. Okazało się, że w czasie wojny, gdy nie było prądu i siedział z bratem odcięty od świata w pustym zimnym mieszkaniu, jedynym ich pocieszeniem były papierosy... zapakowane w słownik polsko-serbsko-chorwacki! Barbarzyństwo? Cóż... raczej sposób na zachowanie człowieczeństwa w czasach, gdy termin ten stał sie po prostu pusty. Tak, wiem... bośniacki stosunek do palenia, mistyczny wręcz, zachłanny, namiętny, szczery i jak każdy nałóg - bezmyślny, może być dziś postrzegany, szczególnie z zachodniej perspektywy, jako niezwykle niepoprawny politycznie.... Ale to trzeba zobaczyć i zrozumieć. Ja tego nie jestem w stanie opisać i choć krew uderza mi do głowy, gdy widze dziewczynę w ciąży z papierosem, to mimo wszystko stram się pogodzić z takim stosunkiem wobec palenia. Ostatecznie standardy się w końcu zmieniąi tutaj, co już daje się zauważyć (zbronili palić na korytarzach wydziałów uniwesyteckich!) Można się z takim stanem rzeczy nie zgadzać, ba, można z nim próbowac walczyć, ale nie można go oceniać czy potępiac... Ja tylko przyznam, się że nigdzie papieros nie smakuje mi tak jak w sarajewskich kawiarniach...


* Po chorwacku: kava, po serbsku i bośniacku: kafa, po "prawdziwym" bośniacku: kahva (nie oszukujmy się, nikt tak na co dzień nie mówi). Przytoczę może jeszcze tylko żart z brodą. Ile zapłacisz w Sarajewie gdy zamówisz "kavę"? - Trzy marki. A gdy "kafę"? - Dwie marki. A gdy "kahvę"? - Jedną markę....

*Rahat- lokum to rodzaj galaretki, która ma wiele smaków, kolorów i rodzajów. (Powrócimy do tego wątku kiedyś, bo planuję post o bośniackiej kuchni.)


wtorek, 16 września 2008

Mahala vs. mrówkowiec



Podczas wszelkich podróży, tych najmniejszych tuż za miasto, jak i tych dalszych i dłuższych, najciekawsze są dla mnie małe, na pierwszy rzut oka niezauważalne i nieistotne różnice. Fascynują mnie detale, drobne odstępstwa w zachowaniach ludzi, rzeczy na pozór takie same, a jednak inne niż te, z którymi mam do czynienia na co dzień. Tego wszystkiego nie sposób dostrzec będąc jedynie przejazdem, w natłoku miejsc i wrażeń, które zapełniają napięty zazwyczaj plany podróży. Podczas mojego pomieszkiwania w Bośni, czyli przez ostatni rok, przystanęłam na chwilę, powracałam wielokrotnie do tych samych miejsc i dzięki temu nazbierałam w głowie wiele takich szczegółów. Niestety są one ulotne i szybko zacierają się w natłoku doznań. Ale mam nadzieję, że wreszcie nadszedł czas, aby zacząć je zatrzymywać. Zwykłe codzienne życie jest ku temu najlepszą okazją.
Pewne bardzo barwne okoliczności o zabarwieniu melodramatyczno-sensacyjnym (o których przyjaciele i znajomi królika już dawno wiedzą, a o których reszta czytelników dowie się pewnie już wkrótce) sprawiły, że zamieszkałam z K. bardzo szybko. Z braku czasu i pieniędzy wynajęliśmy mieszkanie już z pierwszego ogłoszenia, pod które zadzwoniliśmy. Przede wszystkim bo było tanie i było w centrum. Na tym jednak jego plusy się skończyły. Mieszkanie okazało się przybudówką bardzo starego domu, który stał na samym końcu ulicy tak stromej, że wolałam, wspinając się na nią, nie patrzeć w górę. Siedem minut od Baščaršiji* okazało się na początku nie lada wyzwaniem. Wielokrotnie zastanawiałam się, brnąc po zamarzniętych kocich łbach pod górę, nad losem matek z małymi dziećmi w wózkach, staruszków, niepełnosprawnych, nie wspominając miłośniczek obcasów. Cóż, mahale* wraz z ich starą orientalną zabudową, czerwonymi dachami i światełkami migocącymi nocą, obserwowane z perspektywy kawiarń w dolinie wyglądały malowniczo i pociągająco. Zupełnie inaczej zaś, gdy po ośmiu godzinach pracy trzeba było się wspinać, niosąc do tego np. kilogram ziemniaków i 2 litry soku oraz inne podstawowe sprawunki. Dodam tylko, że nad naszą ulicą jeszcze długo, długo ciągnęły się zabudowania. Życie na wzgórzach to oczywiście kwestia przyzwyczajenia, podejścia i sposobu (oraz jak się domyślam wyrabianej przez lata kondycji). Zdziwiłam się jak bardzo pomaga, podpatrzony u sąsiadów, miarowy, powolny krok, na który wcześniej nie miałam cierpliwości. Niemniej jednak mahala nie była miejscem, w którym czułam się swobodnie. Gdy po raz kolejny wychodząc z domu zobaczyłam ruszającą się firankę, a ezan* wydobywający się z kilkunastu głośników okolicznych meczetów budził mnie ze snu co świt, zdecydowałam, że gdy sprowadzę się na stałe do Sarajewa, zamieszkamy jednak gdzie indziej. Orientalne centrum Miasta, w którym zdecydowanie dominuje kultura Islamu, jest piękne, fascynujące, pociągające, ale nigdy nie będzie dla mnie do końca oswojone, nie stanie się dla mnie naturalną przestrzenią do życia. Ja po prostu tam nie pasuję, czuję się jak wieczny turysta, a czasem jak intruz. Na szczęście Sarajewo ma jeszcze wiele innych stron i zmiana atmosfery nie wymaga wysiłku.
Kierowani taki oto motywami, które K. podzielił ze mną (choć zapewne z innych przyczyn), zamieszkaliśmy w bloku. Gdy usłyszałam, będąc jeszcze w Warszawie, że blok ma dwadzieścia jeden pięter, ujrzałam oczami wyobraźni małą duszną klitkę, z kuchnią bez okna, w której grasują karaluchy. Nic bardziej mylnego. Jugosłowiański socjalizm z ludzką twarzą sprawił, że wieżowce, z zewnątrz zaniedbane i do tego noszące widoczne ślady wojny, w środku zaskakują. Na piętrze jest jedynie kilka, a nie jak to w Polsce kilkanaście, mieszkań. My mieszkamy w najmniejszym wariancie. Dwa pokoje z kuchnią. Ale to nie są małe pokoje, a w kuchni mieści się stół dla czteroosobowej rodziny, mamy dwa balkony (to bardzo przydatne! Gdy się posprzeczamy, każde wychodzi palić na swój balkon…), w łazience możemy myć zęby stojąc obok siebie, co w moim warszawskim mieszkaniu było niewykonalne. Ale do czego zmierzam, chwaląc się może niepotrzebnie tymi luksusami małej stabilizacji. Otóż przed naszym blokiem stoi budka. W budce siedzi policjant. I to bynajmniej nie jest jakiś bośniacki standard. Po prostu w naszym mrówkowcu mieszka… prezydent BiH. A dokładniej jeden z trzech prezydentów* – Željko Komšić. Zrobiłam wielkie oczy, gdy się o tym dowiedziałam. Przede wszystkim dlaczego? Czy go nie stać na inne lokum? Czy miał możliwość przeprowadzenia się, ale nie chciał? Lub może nie zrobił tego, aby zachować image polityka, który żyje blisko ludzi, a może chodziło o zwykły sentyment i zadowolenie z mieszkania (ja jestem w stanie w to uwierzyć, choć wiem, że wielu to się jednak w głowie nie mieści)? Chyba każdy z tych wariantów jest po trosze prawdziwy… Ale nie omieszkam go zapytać, gdy go spotkam w windzie!

* Baščaršija – dokładnie znaczy „główny targ”, ale dzisiaj oznacza orientalną dzielnicę Sarajewa, pełną meczetów, tradycyjnych kawiarni i małych sklepików (głównie nastawionych na turystów). Można się tam poczuć niczym w Stambule.
* Ezan – wezwanie na modlitwę, które pięć razy dziennie wykonuje muezin z minaretu (strzelistej wieży meczetu).
* Mahala – dzielnica. Karahasan we wspomnianym już eseju pisał, że w Sarajewie były cztery mahale, na wzgórzach otaczających Baščaršiję: muzułmańska, katolicka, prawosławna i żydowska. I choć rzeczywiście taki podział istniał, to bynajmniej nie był on tak sztywny i jednoznaczny. Z biegiem czasu mahale stały się typowymi muzułmańskimi, tradycyjnymi dzielnicami o mentalności małych wsi, gdzie wszyscy się dobrze znają. Odczułam to piotrosze na własnej skórze.
* Prezydium BiH – Bośnia jest z pewnością najbardziej skomplikowanym politycznie państwem w Europie. Naprawdę ciężko jest rozeznać się w strukturach władzy. Tutaj wspomnę tylko o Prezydium BiH, które tworzą przedstawiciele trzech narodów zamieszkujących Bośnię: Boszniaków (bardzo upraszczając: bośniackich Muzułmanów), Chorwatów i Serbów. Zmieniają się co osiem miesiący w ciągu jednej czteroletniej kadencji.



sobota, 13 września 2008

Początek



Stało się. Po kilku latach przyjaźni i po dziesięciu miesiącach intensywnego romansu z Sarajewem postanowiłam związać się z nim a stałe. Dziewiątego września opuściłam rodzinną Warszawę i z jedną walizką oraz głową pełną rozmaitych myśli wsiadłam do pociągu.

Wszystko zaczęło się jakieś pięć lat temu, na początku moich slawistycznych studiów, od eseju bośniackiego pisarza Dževada Karahasana, który przedstawił Sarajewo i styl życia jego mieszkańców w sposób niezwykły, choć jak się później okazało nazbyt wyidealizowany i w ogóle nieprzystający do rzeczywistości. To jednak wystarczyło, żeby obraz miasta położonego w słonecznej dolinie, którą zamieszkują wyznawcy największych religii świata wrył się w moją podświadomość na tyle mocno, że postanowiłam za wszelką cenę przekonać się na własnej skórze jak to właściwie jest. Pierwszy raz przyjechałam do Sarajewa w 2005 roku i od razu trafiłam na wspaniałych ludzi, którzy nie tylko otoczyli mnie opieką, ale umożliwili mi poprzez swoje opowieści i podarowane książki poznanie Miasta takim jakim jest ono naprawdę lub raczej jakim nigdy nie było. Od tego czasu wracałam do Sarajewa co roku i każdy z tych pobytów podsycał moją ciekawość i fascynację, choć wszelkie stereotypy posypały się w proch, a ja wiedząc coraz więcej o Mieście, coraz mniej je rozumiałam. Sarajewo przyciągało mnie do siebie, a ja nie potrafiłam się mu oprzeć. Uznałam to za wystarczający powód do tego, aby zatrzymać się w nim na dłużej. Pozostawało tylko pytanie jak to zrobić? Scenariuszy było wiele: studia podyplomowe, nauczanie języka polskiego, tłumaczenie dla wojska, ambasada... Po wielu wysiłkach każdy z nich okazał się nierealny. Z bólem serca zaczęłam się poddawać i przyzwyczajać do myśli, że Sarajewo pozostanie miejscem, w którym spędzać będę jedynie kilka letnich dni w roku. Jednak, jak w każdej przyzwoitej opowieści, kiedy wydaje się, że happy endu nie będzie, wydarza się COŚ. W tym wypadku na mojej drodze stanął niezwykły Mieszkaniec Miasta, dzięki któremu nierealne stało się realnym. I jak w bajce wszystko dobrze się skończyło. Mam świetnego partnera, przytulne mieszkanie i satysfakcjonującą pracę - a w tle Sarajewo. I to nie koniec, ale początek historii.


poniedziałek, 1 września 2008

Dlaczego?



Jeszcze całkiem niedawno posiadanie własnego bloga było dla mnie czystą abstrakcją przede wszystkim ze względów światopoglądowych (powiem wprost, uważałam blogi za dziecinadę i kojarzyły mi się głównie z wirtualnymi pamiętniczkami pisanymi przez ludzi, którzy nie odnajdują się w rzeczywistości), nie wspominając już o technicznych aspektach. Jednak pewne fakty sprawiły, że
i ja postanowiłam zadebiutować w wirtualnej przestrzeni. Przede wszystkim świadomość, że opuszczam kraj rodzinny na długo, a kto wie, może i na zawsze obudziła we mnie potrzebę podtrzymywania więzi ze wszystkimi, którzy są mi drodzy, a którzy zostają w Polsce. Oprócz tego fascynacja Sarajewem nie daje mi spokoju już od paru lat. Zapewne nie daje ona spokoju również wszystkim moim przyjaciołom i rodzinie, których to systematycznie raczę swoimi opowieściami o tym mieście. Już nie raz mówiono mi (pewnie chcąc ukrócić moje skłonności oratorskie, czyt. gadulstwo), że powinnam to wszystko zapisywać. No to w takim razie najbliższy czas pokaże czy autorzy tych sugestii mieli rację :) Zapraszam zatem na historie o Sarajewie i o moim życiu w tym mieście.